Aktor bez maski - wywiad z Marcinem Kobierskim
Marcin Kobierski – absolwent krakowskiego PWST, aktor teatru Bagatela. W swoim aktorskim dorobku ma takie spektakle, jak Skrzypek na Dachu, Makbet. Zagrał również w filmach np.Lista Schindlera oraz w serialach, m.in. Buła i spóła, Pierwsza miłość, Majka.
Małgorzata Czekierda: Człowiek o niebagatelnym poczuciu humoru, człowiek o STU twarzach i człowiek, który poproszony o pomoc, zamiast odmówić, wyśpiewuje DWA RAZY TAK.
Marcin Kobierski: Witam serdecznie!
M.Cz.: Gdyby ktoś miał zagrać główną rolę w spektaklu o Tobie – jakie rady byś mu dał?
M.K.: O Matko! Żeby może poszukał jakiejś ciekawszej postaci [uśmiech]. To są chyba najgorsze rzeczy, jak człowiek musi coś takiego o sobie powiedzieć i spojrzeć na siebie z zewnątrz. Także mam nadzieję, że do czegoś takiego nigdy nie dojdzie. A jeśliby już doszło do takiego zdarzenia, że ktoś miałby zagrać mnie, to chyba nie byłoby innego wyjścia, jak to, żeby mnie poobserwował. Bo człowiekowi czasem się wydaje, że jest taki, a taki, a z zewnątrz to zupełnie inaczej wygląda, więc tylko z dystansu ta osoba mogłaby ocenić, kim jestem.
M.Cz.: Jesteś aktorem, ale jesteś też człowiekiem wierzącym. Skąd się wzięła Twoja wiara?
M.K.: To wszystko było takie bardzo naturalne. Przez to, że od małego dziecka byłem przy Kościele, to ten Kościół był taki naturalny w moim życiu. Przechodziłem przez fazę ministranta, Dziecka Bożego, potem byłem w Oazie, w duszpasterstwie, więc ta wiara zawsze była gdzieś blisko mnie. I Kościół też. Chociaż z tym też różnie bywało. Byłem wyrzucany, jako ministrant, bo często nie umiałem się podporządkować wyznaczonym godzinom służenia. Ale to mnie nie zniechęcało. Potem też jako lektor zostałem usunięty [uśmiech], ponieważ przychodziłem na zupełnie inne godziny. Nie zawsze było mi łatwo. Ale cały czas gdzieś drugim torem mojego życia były sprawy przy salce kościelnej, więc stało się to naturalne, że wiara jest ważną częścią mojego życia. I potem przez różne doświadczenia, rekolekcje, przez różnych ludzi, których spotykałem, stała się ona najważniejszą częścią mojego życia i staram się, czasem nieudolnie, wszystko temu podporządkować.
M.Cz.: Po drodze pojawiła się Oaza. Jak wspominasz tamte lata?
M.K.: To był piękny czas. To było tak, że mieszkałem na takim osiedlu, gdzie pierwszy stopień, do którego należałem, liczył 120 osób, a cała Oaza 350. To były takie złote czasy Oazy, w sensie ilościowym. To była taka „machina”, która niesamowicie wciągała człowieka Pamiętam, że moje życie licealisty dzieliło się na spotkanie w grupie, potem środowy wieczór, bo wtedy cała Oaza gromadziła się w kaplicy i mieliśmy Koronkę do Miłosierdzia Bożego, dzięki temu też poznałem to nabożeństwo. A po Koronce półtorej godziny stania pod kościołem i życia towarzyskiego na stojąco. Później piątkowe spotkanie i jeszcze niedzielna, oazowa Msza Święta. Żyło się od spotkania do spotkania. To był czas bardzo silnego zżycia się z Oazą, czas pierwszych rekolekcji, przemian, pytań, o rzeczy, które mogę w sobie zmienić. Pierwszy raz ktoś mi zadawał takie pytania o jakąś duchowość. Był to moment odkrywania nowych rzeczy, ale też czas idealistyczny – rodziły się wtedy idee: będę taki, a taki. Po każdych rekolekcjach człowiek stawiał sobie wysokie wymagania. Oaza dawała mi też dużo możliwości, bo tam też angażowałem się w teatr. Pamiętam, że w ósmej klasie szkoły podstawowej, będąc na pierwszym stopniu albo i przed, zostałem zaangażowany do gry w Misterium Męki Pańskiej. I wtedy przyszedł do nas aktor Teatru Ludowego, Piotr Piecha. To też było niesamowite, dla tak młodego człowieka – spotkać się z prawdziwym aktorem. On zaczął reżyserować te nasze sceny. Ja grałem Judasza wtedy i miałem same monologi. I to było niesamowite, jak on wtedy ze mną pracował. Kazał mi biegać po całej kaplicy i krzyczeć tekst, kazał mi się zwijać, kazał mi coś wysysać z siebie. Wtedy po raz pierwszy doznałem aktorstwa w innym odcieniu. Następnie zacząłem sam na tej Oazie robić spektakle, zawiązała się grupa teatralna, gdzie tworzyliśmy. Wiele się działo, wyjeżdżaliśmy wspólnie. Myślę, że to też zaważyło potem na moim życiu, bo nasiąkłem pewnymi rzeczami i pomimo, że czasem od nich odchodziłem, to później wracałem. Miałem też taki etap, że w pewnym momencie nie żyłem tym, czym powinien żyć Oazowicz i odszedłem, bo kłóciło mi się to ze sobą. Potem znowu wróciłem. Cieszę się, że – czasem nawet pod prąd, czasami z prądem – ale zawsze gdzieś tam to moje życie się kręciło wokół Ruchu.
M.Cz.: Czy w takim razie duszpasterstwo akademickie było kontynuacją Oazy młodzieżowej?
M.K.: Do duszpasterstwa, tak naprawdę należałem, bo prowadził je mój katecheta z liceum, który był dla mnie dużym autorytetem. Dzięki niemu też powracałem do niektórych rzeczy, od których odszedłem. Tak naprawdę poszedłem tam dla człowieka, a tam spotkałem wielu fantastycznych ludzi, z którymi do dziś utrzymuję kontakt. Ale chyba nie widziałem w tym jakiegoś przedłużenia czasów oazowych. To był nawet taki czas, pamiętam, kiedy mówiliśmy, że to jest dziwny okres i że Oaza nie ma kontynuacji/ Człowiek przeżywa intensywnie ten czas, będąc jeszcze w liceum, a potem przychodzi na studia i czuje, że z jednej strony powinien jeszcze należeć do Ruchu, z drugiej strony już nie. Ja czułem, że potrzebuję już trochę innej drogi i nie znajdywałem jej już w Oazie. Stąd, trochę może przypadkowo, pojawiło się to duszpasterstwo, ale to chyba nie była kontynuacja.
M.Cz.: A co to było za duszpasterstwo?
M.K.: To było duszpasterstwo w parafii św. Maksymiliana, tam, gdzie mieszkałem, gdzie też wcześniej chodziłem na Oazę. Byłem cały czas blisko tych miejsc, z którymi wiązało się moje dzieciństwo i czas liceum.
M.Cz.: Czy tam też angażowałeś się w teatr?
M.K.: Mniej. Tam już wszystko polegało bardziej na spotkaniach. Czytaliśmy Pismo Święte, dyskutowaliśmy i to był chyba najważniejszy punkt programu. Jak teraz patrzę na ten czas, to wydaje mi się, że ten okres oazowy był bardziej emocjonalny, a duszpasterstwo akademickie było bardziej intelektualne.
M.Cz.: Teraz już nie ma duszpasterstwa, teraz już nie ma Oazy (w czystej formie, bo o tym, jak jest, powiemy potem). To co w takim razie jest teraz, co umacnia Twoją wiarę?
M.K.: Ja mam duży problem ze wspólnotą, bardzo mi jej brakuje w życiu codziennym. Długo szukałem, bo próbowałem i w Neokatechumenacie, i przeszedłem całe seminarium Odnowy w Duchu Świętym, próbowałem też w Opus Dei. Ale ciągle czas był przeszkodą. Głównie mam spektakle wieczorami. W weekendy szczególnie, kiedy są spotkania różnych wspólnot, najczęściej gram. Więc być w jakiejś wspólnocie i przychodzić raz na trzy miesiące, to jest trochę bez sensu. Przeżyłem niesamowity okres z Odnową w Duchu Świętym, ponieważ przez całe seminarium – to były 3-4 miesiące – spotkania były w czwartek i przez wszystkie te czwartki, nigdy nie miałem ani zdjęć, ani spektaklu, ani próby. I kiedy już była ta ostatnia Msza Święta o wylanie Ducha Świętego i zakończyło się całe seminarium i człowiek już wchodził do tej wspólnoty, od tego dnia wszystkie czwartki miałem zajęte. Tak naprawdę teraz to, gdzie mogę poczuć wspólnotę, gdzie ta wiara się umacnia, gdzie szukam czegoś więcej, to są miejsca, za które muszę płacić [uśmiech]. Śmieję się, że mam teraz taki etap, że żeby coś w swoim życiu rozwinąć, to muszę za to zapłacić. Oczywiście w cudzysłowie mówię o tym, choć rzeczywiście płacę. To są benedyktyni. Co jakiś czas, co 2 miesiące, czasem odrobinę rzadziej, jeżdżę do moich ulubionych, dwóch klasztorów – to jest Tyniec i Biskupów, z dużym naciskiem na ten drugi, bo to taka wspólnota, którą odkryłem dwa lata temu pod Nysą. I tam zamykam się wtedy na 3 dni, włączam się we wspólnotę braci i to jest coś zastępczego. Tam rzeczywiście czuję się, jak we wspólnocie, tam to życie moje nabiera takiego Bożego rytmu, który chciałbym na co dzień zachować, ale często mi się nie udaje, przez moje lenistwo i różne inne, dziwne rzeczy. To są takie dwa miejsca, gdzie się nawracam i wracam do pewnych spraw, które są mi bliskie, w które wierzę.
Małgorzata Czekierda: Nie myślałeś kiedyś o powołaniu zakonnym?
Marcin Kobierski: [uśmiech] Myślałem o tym. Miałem nawet taki epizod w życiu, w czwartej klasie – przez teatr zresztą. To jest przedziwne, jakie Pan Bóg ma poczucie humoru…. Miałem zagrać rolę św. Maksymiliana Kolbe w oazowym przedstawieniu, więc potrzebny był habit. I poznałem wtedy Braci Franciszkanów Konwentualnych z Franciszkańskiej. Oni pożyczyli mi habit, przedstawienie się skończyło, ale znajomość przetrwała. I pewnego dnia, kiedy tam poszedłem na dni skupienia, usłyszałem głos, że być może powinienem zostać franciszkaninem. I to było chyba najwspanialsze pół roku mojego życia, od momentu podjęcia decyzji, do „wstąpienia” do franciszkanów. Czułem wolność – cokolwiek się nie działo, ja mówiłem: „I tak idę do zakonu”, pojawiał się jakiś problem: „I tak idę do zakonu” [uśmiech]. I potem poszedłem do nowicjatu. Byłem tam bardzo długo – tydzień czasu. Po tygodniu stwierdziłem, że jednak chcę być aktorem i powołanie zakonne to nie jest moją drogą. Wróciłem, i potem już zdawałem do szkoły teatralnej. Powiem szczerze, że tak naprawdę, gdybym dłużej posiedział w nowicjacie, to nie wiem, jakby się to wszystko potoczyło, nie wiem, z kim byś teraz rozmawiała – czy z aktorem, czy z zakonnikiem. Podjąłem decyzję trochę w emocjach i teraz w pewnej mierze ponoszę konsekwencje tego. I jakaś taka tęsknota za tamtym życiem we mnie się odzywa. Ale to trwa krótko, potem przychodzi przeświadczenie, że moja droga jest inna... Chyba…[uśmiech]
M.Cz.: Bywasz też widywany w Łagiewnikach…
M.K.: O, Łagiewniki to też przez franciszkanów. To niesamowite, jak oni mocno odcisnęli na mnie piętno. Pewnego dnia jeden z nich zadzwonił do mnie, mówiąc, że w Łagiewnikach jest taki ośrodek wychowawczy dla dziewcząt i jakaś siostra chciałaby nawiązać kontakt, ponieważ przygotowują przedstawienie o Faustynie. I zapytał, czy mógłbym im pomóc, i się zaczęło... Ta przygoda z tym ośrodkiem, z tymi dziewczynami trwa już 10 albo 11 lat. Co roku przygotowujemy przedstawienie o siostrze Faustynie. Niedawno pracowaliśmy też nad Misterium. Łagiewniki są bardzo bliskim dla mnie miejscem. Na początku musiałem trochę poczytać o Faustynie i niewiadomo kiedy, ani się obejrzałem, a ona i Łagiewniki stały się bardzo ważne w moim życiu A teraz jeszcze mieszkam w Swoszowicach, a to „rzut beretem” od Łagiewnik. Więc to taki bardzo częsty przystanek w moim życiu.
M.Cz.: I jeszcze po drodze pojawił się komiks o Faustynie…
M.K.: Mój kolega spodziewał się pierwszego dziecka i poród odbył się z dużą komplikacją. Był taki moment, że dziecko było bardzo zagrożone, jednak przeżyło. On uznał to za cud i stwierdził, że musi uczynić coś bezinteresownego, żeby jakoś podziękować Panu Bogu za to. I postanowił zrobić komiks o siostrze Faustynie. Zadzwonił do mnie, z pytaniem, czy nie napisałbym jakiegoś scenariusza. Pomogłem mu i napisałem krótki scenariusz do tego komiksu. Ten komiks miał bardzo dziwną drogę, ponieważ najpierw rysowała go jedna osoba, pojawiały się duże problemy, tą osobę spotykały trudności i cały czas odwlekał się termin oddania pracy. W końcu ta osoba oddała tylko parę stron i powiedziała, że więcej nie może rysować. Więc wydawałoby się, że komiks już spalił na panewce. I nagle ktoś, kto dowiedział się o tym pomyśle, odezwał się do mojego kolegi i zaproponował swoją pomoc. I drugą część kończył już ktoś inny. Więc ten komiks – jakby mu się dobrze przyjrzeć –składa się z dwóch części: narysowanej przez jednego, a potem przez drugiego rysownika. Co jest przedziwne, ta granica leży w momencie objawienia. Akurat tak się cudownie stało, że do tego momentu jest jedna kreska, a po głosie Pana Jezusa, by namalować obraz jest już inna kreska. Ja uznałem, że to jest też jakiś znak, że od momentu spotkania z Panem Jezusem w naszym życiu ta kreska też się zmienia. Choć może dla jakichś zawodowych grafików to wszystko może się wydawać niespójne, może nawet nieprofesjonalne. Ja uważam jednak, że coś w tym jest.
M.Cz.: A człowiek niewierzący może by przeszedł obok tego obojętnie. Było już o wierze, a teraz będzie o aktorstwie. Ile już lat jesteś aktorem?
M.K.: To już 11 lat. W 2000 roku obroniłem dyplom i skończyłem szkołę aktorską.
M.Cz.: A licząc lata amatorskiego aktorstwa?
M.K.: [uśmiech] Zaczęło się wszystko w pierwszej klasie szkoły podstawowej, kiedy miałem 7 lat, czyli 35 minus 7 to jest 28. Tyle lat już ten teatr we mnie siedzi i jakoś nie może się odczepić. Już chyba jestem przesiąknięty tym.
M.Cz.: A jak to się wszystko zaczęło?
M.K.: Zaczęło się od tego, że mieszkałem 2 kroki od Domu Kultury. Mijałem go codziennie, obserwowałem różne osoby i wydarzenia i w końcu zapytałem mamy, czy mogę należeć do teatrzyku. Moja mama powiedziała: „Chcesz, to idź.”. Teraz rodzice zaprowadzają dzieci na zajęcia, a wtedy było: chcesz, to idź. Więc poszedłem, wyobraź sobie jak taki gówniarz mały podchodzi do jakiejś pani i mówi: „Prosę pani, chciałbym u pani być w teatrzyku.”. I się zaczęło. Początki były bardzo trudne, grałem w przedstawieniu jakiegoś ptaszka i tuż przed premierą – widocznie tak źle grałem – pani powiedziała, że jednak tej sceny nie będzie i mam tylko biegać w grupie dzieci. Czyli moja pierwsza rola została mi zabrana. Ale nie zniechęcałem się i dalej w to brnąłem. Ta pani, która mi zabrała tę rolę okazała się prawie moją drugą mamą, ponieważ spędziłem z nią w tym teatrze całą podstawówkę, całe liceum i jeszcze rok po liceum. Ona ukształtowała moje myślenie o teatrze i to jak dzisiaj pracuję i bawię się w teatr z młodymi, myślę, że to wszystko zawdzięczam jej. W mojej pracy odbija się na pewno jej styl.
M.Cz.: Nasuwa się więc pytanie – kim jest owa kobieta?
M.K.: To Ewa Różańska! Moja teatralna instruktorka, moja wychowawczyni w liceum, moja… mógłbym tu wiele komplementów teraz powiedzieć! [uśmiech]
M.Cz.: A potem było liceum aktorskie – co tam się działo?
M.K.: To było liceum artystyczno – teatralne. Rzeczywiście - szalony czas. To liceum powstało w tym Domu Kultury, do którego chodziłem na zajęcia teatralne. Ten mój pierwszy rok, to był pierwszy rok istnienia szkoły. Niesamowite było to, że w sali, w której popołudniu były np. jakieś zajęcia plastyczne, do południa odbywały się lekcje. Sam wygląd tych sal lekcyjnych nie przypominał szkoły. Był też ręczny dzwonek! Na początku były tylko dwie klasy, więc znaliśmy się jak łyse konie. Wszystko było takie świeże. My tworzyliśmy tę historię, nasz samorząd uczniowski ustalał reguły. To było do tego stopnia wariackie liceum, że np. jeżeli większość uczniów skarżyła się na jakiegoś nauczyciela, to mu dziękowano i szukano następnego. W ten sposób np. mieliśmy trzech nauczycieli od angielskiego na początku. Oni nas tam bardzo szanowali i mieliśmy dosyć dużą „władzę”, której, myślę, tak bardzo nie nadużywaliśmy. To były szalone czasy. Oprócz normalnych zajęć trzeba było mieć warsztat, albo muzyczny, albo teatralny, albo plastyczny, albo filmowy, więc spędzało się w tej szkole bardzo dużo czasu. Wtedy były w tej szkole jeszcze zajęcia z Zygmuntem Koniecznym – muzyka w teatrze… I to było niesamowite – spotkania z takimi osobami. Teraz już chyba nie ma tam takiego przedmiotu. Wtedy to wszystko tworzyło się na gorąco. Psychologia twórczości, realizacja światła, pantomima, mnóstwo takich przedmiotów, które w „normalnym” liceum nie istnieją.... A tam, to był przedmiot, z którego się miało ocenę na świadectwie.
M.Cz.: A co było dalej? Dalej były studia na Pacie…
M.K.: Dalej były studia na Pacie, które też były jakimś przypadkiem. Gdy wróciłem ze wspomnianego zakonu był wrzesień, więc czekało mnie albo odbycie szkoły wojskowej, a miałem już wezwanie, albo jakieś studia. A we wrześniowym naborze jedynym dostępnym kierunkiem była filozofia. Więc ja szybko na tę filozofię, żeby uchronić się przed wojskiem. To był właściwie taki główny powód, że znalazłem się na tej uczelni, bo i tak wiedziałem, że w czerwcu będę zdawał do szkoły teatralnej. I spędziłem taki dziwny rok na Pacie, właściwie pół roku. Początki były strasznie trudne. Dostawałem szału, siedzieliśmy na zajęciach i przez ileś godzin zastanawialiśmy się, dlaczego śnieg jest biały, czy: dlaczego nie widzimy powietrza, czy ono jest, czy go nie ma. Zastanawiałem, po co na to tracić czas, wolałem jakiś konkret. Z czasem jednak doceniłem tę filozofię, gdy już ją skończyłem. To na pewno nauczyło mnie jakiegoś myślenia... Mam nadzieję… [uśmiech] Paradoksalnie, na filozofii najbardziej podobała mi się psychologia. Wykłady, prowadził ksiądz Makselon. I mówił tak, że ja automatycznie porównywałem to wszystko ze swoim życiem. Siedziałem na tych zajęciach, jak zaklęty, bardzo praktyczna była ta psychologia! [uśmiech] I tak z całej filozofii najbardziej polubiłem właśnie ją. [uśmiech]
Małgorzata Czekierda: Pamiętasz egzamin na PWST?
Marcin Kobierski: Pamiętam, pamiętam. Przez ogromny stres byłem tak otwarty, że gdyby mi kazali wyskoczyć przez okno, to pewnie bym to zrobił. [uśmiech] Nagle stanąłem przed ludźmi, którzy byli dla mnie idolami: pan Stuhr, pani Dymna, pani Polony… Ale to był taki stres mobilizujący! Nie czułem żadnego skrępowania. Mógłbym zrobić wszystko. Pamiętam, że kazali mi zdjąć okulary a wtedy soczewki nie były jeszcze tak dostępne. Bez okularów bardzo słabo widziałem komisję. Pani Polony kazała mi powiedzieć do pana Stuhra tekst miłosny, wyobrażając sobie, że pan Stuhr jest moją ukochaną. Miałem powiedzieć mu to prosto w oczy. Stałem w dużej odległości, reflektor świecił mi prosto w oczy. Wśród komisji, za mgłą, odnalazłem sylwetkę podobną do pana Stuhra i powiedziałem cały monolog. Kiedy skończyłem, pani Polony powiedziała: „Dobrze, a teraz pan podejdzie i powie to samo z bliska. Tylko – może pan nie wie – ale to jest pan Stuhr…” . Więc wyszedłem na kompletnego dyletanta. Podobnie było, kiedy kazali mi zaśpiewać i zatańczyć coś. Gdy tańczyłem wyleciały mi z kieszeni drobne pieniądze i pani Polony mówi: „Proszę to pozbierać. Co pan chce, przekupić komisję?”. A ja kompletnie nie widziałem tych pieniędzy, one dla mnie rozpuściły się gdzieś na podłodze, więc mówię: „To są jakieś drobne, niech zostaną”. I wtedy ona tak cudownie wymyśliła: „To niech pan teraz powie tekst Boya-Żeleńskiego grając równocześnie taką etiudę, w której pan szuka pieniędzy. Niech pan mówi tekst i próbuje znaleźć te monety.” I właściwie nic nie musiałem grać, bo naprawdę szukałem tych pieniędzy po całej scenie. I się dostałem! [uśmiech]
M.Cz.: A jak wygląda tydzień, miesiąc pracy w teatrze Bagatela?
M.K.: W życiu aktora ciekawsze jest to, że każdy dzień pracy jest inny. W tamtym tygodniu co drugi dzień miałem jakieś spektakle i tylko jedną próbę, ale kolejny tydzień będzie zupełnie inny, codziennie próba i spektakl. Następny tydzień będzie jeszcze inny, rano próba, a wieczorem dwa spektakle. Nigdy nie ma stałości w tym zawodzie, to wszystko jest bardzo nieprzewidywalne. Czasami to mi przeszkadza, bo ktoś do mnie dzwoni i mówi: „Jedziemy za miesiąc na wyjazd, jedziesz z nami?” A ja w tym momencie nie wiem, czy będę mógł, bo nie znam jeszcze repertuaru, nie wiem, czy wtedy będę grał, czy będę miał próby. Z tym się wiąże duża niepewność. Ale już nauczyłem się z nią żyć, choć kiedyś mnie to stresowało. Bałem się np. kiedy przez pół roku nie byłem obsadzany. Wydawało mi się, że jestem do kitu, że to wszystko się zaraz skończy i nie będę grał wcale. Na pewno mam to szczęście, że zawsze ta praca przychodzi. Przez to nie mam okresu dużego bezrobocia, a nawet czasem za nim tęsknię.
M.Cz.: W co – poza tym, o czym już rozmawialiśmy – jeszcze się angażujesz?
M.K.: A mamy tyle czasu, żeby wymieniać? [uśmiech] Mam wiele takich akcji, które pojawiają się okresowo. Np. dzwoni moja koleżanka ze szkoły i mówi, że musi przygotować jakieś przedstawienie i prosi, bym jej pomógł. I wtedy staram się sklecić jakiś scenariusz, potem przychodzę na jakąś jedną próbę i kontakt się urywa. Ale zaraz pojawia się jakiś inny projekt, w innej grupie. Nowością jest dla mnie praca z dorosłymi. Od dwóch lat współpracuję z grupą „ Misterium” w Trzebini i wspólnie tworzymy spektakle. Tam chyba jestem najbardziej zaangażowany… [uśmiech] Grają tam nauczyciele, jest prawnik, jest biznesmen, są ludzie różnych zawodów i w różnym wieku, trzydziestka, czterdziestka, pięćdziesiątka, sześćdziesiątka! I to jest niesamowite. Pracowałem już z młodzieżą, ale praca z dorosłymi okazała się czymś zupełnie innym. To ich zaangażowanie jest porażające i dla mnie niespotykane. To, że im się chce bawić w teatr, pomimo pracy, rodziny, różnych obowiązków, dodaje mi skrzydeł….
M.Cz.: A teraz będziemy łowić ryby. Przypomnij sobie jakieś najpiękniejsze, najlepsze przedstawienie, w którym grałeś. Co to było?
M.K.: Jeśli chodzi o szkołę teatralną, były tam takie dwa niesamowite przedstawienia, które pamiętam do dziś i w których zostawiłem swoje najpiękniejsze wspomnienia. To był spektakl Samobójca w reżyserii Jerzego Treli, gdzie grałem postać głuchoniemego i nie mówiłem ani jednego słowa... A drugi spektakl to byli Letnicy Gorkiego, w reżyserii Krystiana Lupy. To spotkanie z teatrem Lupy było wspaniałym doświadczeniem. Spektakl trwał cztery godziny, ale był najpiękniejszym wydarzeniem teatralnym w moim życiu. Teraz, w zawodowym teatrze staram się każdą rolę polubić i każdą dobrze wspominać. Mało mam takich, których nie lubię i chciałbym zapomnieć. Na pewno Skrzypek na dachu był moim ukochanym spektaklem. Jestem człowiekiem bardzo wyczulonym na muzykę i na dźwięki i im więcej tej muzyki w teatrze, tym lepiej się czuję. A Skrzypek jest przecież musicalem. Uwielbiam musicale!
M.Cz.: To teraz szukamy zdechłej rybki. W jakim spektaklu nigdy w życiu byś już nie zagrał?
M.K.: Chyba nie ma takiego spektaklu… No dobra… był taki jeden, „Nienasyceni”, do którego jakoś nie tęsknię. On dosyć szybko zszedł z afisza, po dziewięciu razach.
M.Cz.: Są takie role, które długo kojarzą się z daną osobą, np. papież Adamczyk. Czy Ty masz w swojej karierze aktorskiej taką rolę?
M.K.: No tak... Dawno temu popełniłem taki serial „Buła i spóła”. To było zaraz po skończeniu szkoły teatralnej. Zagrałem tylko 50 odcinków, ale ponieważ ta rola była bardzo charakterystyczna (grałem trochę nierozgarniętego chłopca) to się do mnie przykleiła. I pomimo, że serial skończył się dawno temu, to wciąż wiele osób rozpoznaje mnie i krzyczy: „O, Buła!”. [uśmiech] I tak od tej Buły nie mogę się uwolnić już od dziesięciu lat.
M.Cz.: A robisz coś w tym kierunku, żeby już nie być Bułą, czy już Ci to pasuje?
M.K.: Ja nie uciekam przed tym. To jest wybór każdego widza, jak kogoś postrzega. Ja z tym nie walczę. Na początku się może trochę zżymałem, trochę miałem tego dosyć, bo nie chciałem być kojarzony z jedną rolą. Ale potem przestałem walczyć. Czasem sam danych aktorów postrzegam z perspektywy tej, a tej roli i nie mogę poza to wyjść. Więc teraz sam to przyjmuję. Ale bardzo się cieszę, gdy ktoś rozpozna mnie nie z serialu lecz z jakiejś roli w teatrze!
M.Cz.: Odmówiłeś kiedyś zagrania jakiejś roli?
M.K.: Zdarzyło się... To nie były jakieś wielkie rzeczy, one głównie wiązały się z cielesnością, [uśmiech] czyli np. miałem pokazać pośladki w teatrze albo w jednym filmie miałem wystąpić nago. Nie chciałem tego zrobić, więc odmówiłem.
M.Cz.: Jest taka rola, którą bardzo chciałbyś zagrać?
M.K.: Nie mam takiej wymarzonej postaci. Na pewno chciałbym zagrać rolę, która otworzy we mnie jeszcze coś innego, która pokaże mi coś nowego we mnie. Oczywiście mam ukochaną postać, którą jest książę Myszkin z „Idioty” Dostojewskiego. Udało mi się w szkole na egzaminie zagrać tę rolę. Ale cały czas czekam, że może uda mi się zmierzyć z tą postacią w zawodowym teatrze.
M.Cz.: Gdy zapytałam Twoich znajomych o rolę, która stałaby się Twoją rolą życia, to wszystkim im kojarzysz się z postaciami biblijnymi i jedna osoba wskazała na Jezusa. Co Ty na to?
M.K.: Bardzo mi miło. Myślę, że to przedstawienie musiałoby mieć jakąś ciekawą koncepcję, jeśli miałbym zagrać Jezusa, ponieważ na pewno nie jestem stereotypem człowieka, którego widzimy w takiej roli. Jestem zbyt charakterystyczną postacią. Na pewno byłoby to ciekawe, ponieważ mam dosyć komediową physis, [uśmiech] dlatego ten spektakl byłby bardzo radosny i szczególną wagę przywiązywano by pewnie do ludzkich cech Pana Jezusa. Myślę jednak, że w głowie mamy inny obraz aktorów grających Jezusa, że to byłby trochę skandal, gdybym ja zagrał tę postać. Nie wiem czy Pan Jezus by to wytrzymał…
M.Cz.: I na koniec trzy sprawy, bez których Marcin Kobierski nie mógłby żyć?
M.K.: No proszę sobie wyobrazić, że bez Pana Boga, to naprawdę bym nie mógł żyć. Na drugim miejscu postawiłbym człowieka, a w tym zmieściłbym i moją rodzinę, i moich przyjaciół, i ludzi, których spotykam. Trzecia rzecz to jest muzyka, bez niej nie potrafiłbym żyć, dźwięk to jest dla mnie życie. Pan Bóg, człowiek, muzyka.