Mieć misję - wywiad z Elą Jakubek
Ela Jakubek - animatorka muzyczna Ruchu Światło-Życie, studentka Zarządzania Międzynarodowego, misjonarka i koordynatorka wolontariuszy w Salezjańskim Wolontariacie Misyjnym, solistka i chórzystka w krakowskim Joyful Voice
Małgorzata Czekierda: Zacznijmy od owoców. Granat w kolorze pomarańczy. Jabłko, bo tak, jak tym owocem można się dzielić, tak ona dzieli się swoją radością i chęcią niesienia pomocy drugim. Pomarańcza, która tryska swoim optymistycznym sokiem wokoło. Ananas, bo ma pióropusz, jak ludy Ameryki. Oto owoce, z jakimi kojarzy się swoim znajomym nasz dzisiejszy gość. Umuzykalniona misjonarka, studiująca Zarządzanie Międzynarodowe na UJ, osoba zajęta w dzień i w nocy, którą spotkać graniczy z cudem, ale jak widać, cuda się zdarzają, dlatego zapraszam na rozmowę z Elą Jakubek. Elu, a jakim Ty jesteś owocem?
Ela Jakubek: Jakim jestem owocem? Trudne pytanie. Duchowym, mam nadzieję [uśmiech]. A jeżeli metaforycznie, to chyba sapote. To jest taki owoc z Ameryki Południowej, bardzo słodki. Jak się go je to tak cieknie po rękawach do łokci. Obżeraliśmy się nim z moimi dziećmi – do dzisiaj to wspominam. Ale, żeby go zdobyć, musieliśmy wspinać się po takich wielkich drzewach koło kościoła, gdzie zawsze łaziły mrówki, więc to też nie było nic prostego.
M.Cz.: Jak widać Ela lubi przygody, to może zacznijmy od przygody z Oazą. Był takim moment w życiu, że trafiłaś do Ruchu Światło – Życie, jak to się stało?
E.J.: Moje bycie w Ruchu w jakiś tam sposób od zawsze i bardzo długotrwałe. To była formacja od dziecka, z Oazą Dzieci Bożych wcześniej i później działanie w scholi parafialnej. A potem wchodzenie w kolejne stopnie formacyjne, bycie animatorem muzycznym i praca w Diakonii Muzycznej. Więc tak naprawdę od samego początku, czyli od dołu, od parafii i taka bardzo stała, bardzo ciągła, bez przerw i zawirowań, po prostu taka, jak Ruch jest, czyli bycie cały czas.
M.Cz.: Lekarz zabronił Eli śpiewać, a mimo to posługiwała jako animator muzyczny. Jak wspominasz te czasy, kiedy mogłaś służyć w Ruchu jako animator?
E.J.: To jest w ogóle chyba jeden z najważniejszych czasów dla mnie, który niesamowicie dobrze wspominam. Nawet niedawno oglądałam zdjęcia z ostatniego KAMUZO, bardzo się wzruszając, widząc kilka twarzy, z którymi jeszcze ja pracowałam, jak byłam w Diakonii. I właśnie – pomimo zabraniania lekarzy i rzeczy z tym związanych – to chyba był najważniejszy czas w Ruchu, właśnie dlatego, że to był czas posługi. Już po wychowaniu, po mojej własnej formacji, czas ciągłej posługi i ciągłego formowania się właśnie w posłudze i szukania swojego miejsca. I Diakonia też była takim miejscem, które bardzo dużo rzeczy mnie nauczyło i do wielu rzeczy wychowało.
M.Cz.: Co Oaza zmieniła w Twoim życiu?
E.J.: Wszystko [uśmiech]. Dlatego, że tak naprawdę w czasie rekolekcji na pierwszym stopniu spotkałam Salezjański Wolontariat Misyjny i to tam zaczęło się formować moje powołanie do misji. I trzeci stopień, czas szukania miejsca w Kościele i czas takiego decydowania bardzo poważnego o tym. I kolejny trzeci stopień, gdzie byłam animatorem – czas pogłębiania tej decyzji. I moja formacja i moje wychowanie, to kim teraz jestem, to że teraz tak pracuję, a nie inaczej, to że pracowałam na misjach, to jest owoc tego, że ja byłam w Ruchu i tego, co Ruch mnie osobiście dał, jak mnie wychował do tego, by być członkiem Kościoła i jak ja prowadzę moje życie cały czas.
M.Cz.: Dużo się działo w Oazie, dużo lat tam spędziłaś, ale gdzieś to się musiało zacząć. Skąd się w ogóle wzięła Twoja wiara?
E.J.: Moja wiara… Moja wiara, to jest chyba taki owoc powoli wyrastający z nasienia zasianego łaską przez Pana. I w dużym stopniu formowała mnie babcia, mama mojego taty, która była taką bardzo prostą osobą, kurą domową.[uśmiech]. To ona mnie uczyła, to ona mnie wysłała do Kościoła, to z nią chodziłam na nabożeństwa. I taki poziom tradycyjnej, bardzo prostej, ludowej wiary to ona mi bardzo mocno zaszczepiła. I tak samo mama mojej mamy, która jest ze wschodniej Polski, gdzie pracowałyśmy razem na wsi i gdzie ja ją codziennie widziałam po całym dniu zmęczenia, jak klękała przy swoim łóżku i modliła się na różańcu. I taka właśnie, bardzo prosta, bardzo systematyczna wiara, przekazana mi przez moich dziadków była podstawą dla mnie. I to było moje spotkanie z Bogiem. Później to było tak naprawdę dbanie o relację i świadome jej przyjmowanie. Na pierwszym stopniu przyjęcie Jezusa, jako Pana i Zbawiciela, czas bierzmowania, który był niesamowitym dla mnie czasem świadomego przyjęcia Ducha Świętego i tego, że On przejmuje kierownictwo nade mną. Nawracam się cały czas, natomiast nie było u mnie takiego momentu spotkania, od którego nagle moje życie wypełniło się Bogiem, bo to gdzieś tam cały czas się działo. Są momenty bardziej i mniej intensywnego bycia, są momenty bycia bardziej emocjonalnie, są momenty bycia bardziej racjonalnie z Panem Bogiem. Są momenty bycia kompletnie zanurzoną w wierze i takie momenty trudności, ale to jest jakiś constans w moim życiu… dzięki Bogu!
M.Cz.: To teraz sobie wyobraź taką sytuację, że w Twoim życiu nie było i nie ma w ogóle wiary. Jak żyje wtedy Ela?
E.J.: Nie żyje [uśmiech]. Absolutnie nie potrafię sobie wyobrazić. To by była jakaś kompletna pustka.. To ile razy właśnie trwanie w Bogu mi ratowało życie… Nie w sensie egzystencji fizycznej, bo fizycznie pewnie bym mogła sobie egzystować na dużym luzie, czyli bez tego, co sobie niektórzy wyobrażają, jako obostrzenia, jakieś zniewolenia w życiu chrześcijan. To dla mnie by było właśnie życie bez wolności, bez wybierania, bo bym nie znała tego, że mogę żyć inaczej. I to w ogóle nie byłoby dla mnie życie.
M.Cz.: Z własnej wiary wyrosła chęć dzielenia się nią i tu gdzieś się pojawiły misje. Jak to się dokładnie zaczęło? Mówiłaś coś o trzecim stopniu, co się tam działo?
E.J.: Trzeci stopień u nas, to jest ten czas, kiedy decydujemy o naszym miejscu w Kościele i to był też dla mnie taki czas. I to powołanie misyjne, które gdzieś tam we mnie dojrzewało od pierwszego stopnia, kiedy się spotkałam z możliwością bycia świeckim misjonarzem, jako wolontariusz, to jest czas, kiedy to wszystko się dokonywało bardzo powoli, bardzo spokojnie. I takie decydowanie o tym, i godziny przeklęczane w kaplicy w Tarnowie, i godziny pytania i rozmawiania z Panem Bogiem i szukanie Jego woli i tego, jak to ma wyglądać – to później przeniosło się konkretnie na charyzmat salezjański, w którym teraz pracuję. I czas po zaraz po pierwszym stopniu, kiedy zaczęłam pracować z salezjanami był takim czasem rozeznawania, poznawania charyzmatu salezjańskiego i misji Kościoła, tego, czym one mają być. Bo – oczywiście – to jest kwestia pomocy innym, praca z najuboższymi, z młodzieżą, ale to jest przede wszystkim temat ewangelizacji, tak konkretnie rozumianej przez pracę z drugim człowiekiem. I dwa lata trwało to moje przygotowanie, żeby świadomie jechać i ewangelizować przede wszystkim. I nie był to prosty czas, on wymagał wielu wyrzeczeń. Wymagał wielu takich decyzji, które w pewien sposób zdeterminowały moje życie i to, że jestem teraz w takim, a nie innym miejscu. Ale też nigdy nie było też takiego momentu, w którym bym żałowała, że podjęłam tą decyzję, ale też takiego momentu zawahania, od chwili, w której Pan Bóg zaczął o tym decydować. Bardzo długo to mnie się zdawało, że ja o tym decyduję i przyszedł taki moment, kiedy przestałam kompletnie decydować i wtedy się zaczęło dobrze dziać.
M.Cz.: Mówisz o świeckim wolontariacie. A nie pomyślałaś kiedyś o tym, by być wolontariuszem zakonnym?
E.J.: Pomyślałam o tym. Myślałam o tym przed wyjazdem, by pracować w zgromadzeniu o charyzmacie misyjnym. Później już, jak byłam jako wolontariusz w Peru, to siostra przełożona z domu sąsiadującego z naszym – ja pracowałam z księżmi salezjanami – przychodziła do mnie i namawiała mnie bardzo mocno do nowicjatu i do prenowicjatu u nich. Ale myślę też, że realizowanie powołania misyjnego, jako osoba świecka, jest jakieś szczególne. Ono też jest dla mnie, dlatego że bardzo długo rozeznawałam powołanie i były różne momenty, różne sygnały i były chwile takiego mocnego zbliżania się do różnych wspólnot zakonnych, natomiast ja też jestem pewna, że tak chcę to dalej robić. I to, że przestałam teraz pracować jako wolontariusz na misjach, to nie znaczy, że ja chcę przestać być świeckim wolontariuszem, bo to jest też moja decyzja na życie, tak, a nie inaczej realizowana. I myślę, że Pan Bóg ma plan i to powołanie moje ustawi w jakiś sposób i mam nadzieję, że dobrze je zrozumiałam po tak długim czasie. Jestem szczęśliwa z tym co i jak robię i myślę, że to jest wyznacznik tego, że idę z Panem Bogiem.
M.Cz.: Ile czasu minęło, odkąd się pojawiłaś w Salezjańskim Wolontariacie Misyjnym, do momentu, kiedy wyjechałaś?
E.J.: To były 2 lata i 2 miesiące. To był taki czas, który był dla mnie ważny ze względu na to, żeby się dobrze przygotować, żeby się jeszcze dużo nauczyć, żeby mieć taki moment, kiedy mogę wyciąć sobie ponad rok z życia i poświęcić go na służbę tam. To był też czas rozeznawania powołania i motywacji. Czas poznawania charyzmatu salezjańskiego, bo on jest bardzo szczególny, a ja wcześniej się z nim nie zetknęłam, nie pracowałam w nim. Byłam cała wewnątrz charyzmatu Ruchu Światło-Życie i to są tak naprawdę te dwa główne charyzmaty, które są w moim życiu. To były dwa lata bardzo owocnego czasu. Oczywiście czekanie z wielką niecierpliwością, żebym już mogła jechać, ale też od któregoś momentu w pokoju, że to będzie wtedy, kiedy Pan Bóg da.
M.Cz.: No i miał być Czarny Ląd, a wyszło Peru – jak to się stało?
E.J.: Bardzo bieżący temat, bo niedawno właśnie mieliśmy rozmowy z kolejnymi wolontariuszami i kolejna czwórka, zamiast do Afryki, jedzie do Ameryki, ponieważ nasz wolontariat tak pracuje, że to jest kwestia odpowiedzi na potrzebę. Uważamy, to też za działanie Pana Boga, bo dużo się modlimy, zanim podejmiemy decyzję. I ze mną też było tak, że to miał być Czarny Ląd – moje marzenie, w snach te bębny afrykańskie, te wszystkie cuda… To było, też dlatego, że Afryka jest pierwszym miejscem, które się kojarzy z misjami i najbardziej promowanym kontynentem misyjnym, przynajmniej tak było te 8, 9… wiele lat temu, kiedy zaczynałam. I przygotowywałam się przez 2 lata właśnie do pracy w Afryce, ucząc się, modląc i komunikując się z innymi misjonarzami. Miałam wyjeżdżać w czerwcu-lipcu. W kwietniu 2005 roku, kiedy zmarł Ojciec Święty, z wolontariuszami modliliśmy się pod kurią. I wtedy też poproszono nas o wywiad w telewizji, o tym, jak my jako młodzież realizujemy wezwanie papieża do misyjności Kościoła świeckiego. I mieliśmy mieć wejście na wizję za 7 minut. Miał mówić wolontariusz, który wrócił, miał mówić Danny, który był studentem z Zambii i tutaj z nami pracował, miałam mówić ja, jako wolontariusz, który się właśnie przygotowuje. Był wtedy taki moment, kiedy decydowaliśmy, czy to będzie praca w Sierra Leone, czy w Malawi, bo to były dwie placówki, które taką konkretną potrzebę wolontariatu wtedy zgłosiły. I pytałam naszego duszpasterza: „Księże, to co mam mówić – czy Sierra Leone, czy Malawi, czy w ogóle mam mówić, że Afryka?”. I właśnie wtedy Adam powiedział do mnie na kilka minut przed wejściem na wizję: „Bo wiesz, dzwonił ksiądz Andrzej z Peru i to chyba będzie musiała być Ameryka Południowa, ale może jeszcze nic tam nie deklaruj, tylko za 3 dni sobie porozmawiamy, a Ty przez te 3 dni zdecyduj”. I to był taki naprawdę niesamowicie trudny moment. Te 3 dni były moim czasem na przemodlenie i na zweryfikowanie motywacji i tego, co ja chcę i o co tak naprawdę mi chodzi. Bo to nie jest tak, że my wysyłamy wolontariusza bez konsultowania z nim. Wiemy, że pragnienie w sercu też jest głosem powołania, tylko to trzeba zrównoważyć. I ja dostałam 3 dni, żeby zdecydować, czy odpowiadam na to Peru, czy raczej to będzie Afryka. Razem o tym decydowaliśmy. I nie było to proste. Przez dwa lata ja w sercu przygotowywałam się do tego, żeby kochać te dzieci w Sierra albo w Malawi i nagle trzeba sobie stworzyć kompletnie nową przestrzeń w sercu do kochania ludzi z Ameryki Południowej, o której nie mam pojęcia, językiem której nie mówię, która nie wiem, jak funkcjonuje kulturowo. To trudne rzeczy. Ale to chyba jest taki najlepszy moment, żeby Panu Bogu to zawierzyć. I tak się zaczął mój czas z Peru, który już trwa wiele lat i jest bardzo dobrym czasem.
M.Cz.: Jak dużo miałaś czasu na przygotowanie się do wyjazdu?
E.J.: Poza tym wcześniejszym, dwuletnim przygotowaniem, od momentu decyzji, że to jednak będzie Peru, miałam mieć 3 miesiące w Polsce, później przez miesiąc miałam być na kursie językowym w Hiszpanii i wyjechać. Pan Bóg dał mi więcej czasu [uśmiech], psując mi nogę, uziemiając mnie w domu i na wózku przez jakiś czas. I tak naprawdę od decyzji w kwietniu minęło pół roku do listopada, bo wtedy wyjechałam. I to był też dobry i potrzebny czas, właśnie po to, żeby to wszystko przygotować tak, jak to miało być przygotowane. W międzyczasie ksiądz, z którym później pracowałam w Peru był w Polsce na urlopie, który ma co 3 lata, więc też się spotkałam z nim i z wolontariuszką, która wcześniej w tej placówce pracowała. Każdy z tych dni był potrzebny. Było też potrzebne siedzenie w domu ze złamaną nogą i uczenie się bezsilności i niemocy, i jeżdżenie o kulach do parafii, i opowiadanie o moim planowanym wyjeździe, i takie zadziwianie też samej siebie.
M.Cz.: A jak zareagowała rodzina?
E.J.: To bardzo skomplikowane pytanie, bo rodzina to jest ważny wymiar w ogóle współpracy z wolontariuszami. To że ja chcę jechać na misję, to że ja pracuję w wolontariacie, to moja rodzina wiedziała. Bardziej moja mama w to wierzyła, niż mój tata, on uwierzył dopiero, jak zobaczył bilet. To była trudna dla nich decyzja, bo ja też wyjechałam wcześnie, zaraz po maturze. Natomiast była to też decyzja w której w gruncie rzeczy mnie wspierali. Jak poszłam i powiedziałam w kwietniu mamie: „Mamo, nie jadę jednak do Afryki”. Mama na to: „O, dzięki Bogu! Pójdziesz na studia, to dobrze, że się poukładało!”, a ja: „Nie mamo, po prostu jadę do Ameryki.” [uśmiech] I to był taki też bardzo przełomowy moment, kiedy rzeczywiście świadomie moi rodzice zaczęli mnie wspierać, mama mi kupiła mapę Ameryki Południowej, przykleiliśmy ją sobie na szafie i zaczęliśmy razem nad tym pracować. I później czas bycia na misjach był też czasem, kiedy bardzo mocno mnie wspierali, kiedy też siebie wzajemnie w tym umacniali, od momentu, kiedy ja wyjechałam, co też było takim niesłychanym owocem. I potem to moje tak silne wejście w pracę z wolontariatem misyjnym po powrocie… Oni, tak naprawdę, też bardzo mocno w to weszli. Są tu dobrze znanymi ludźmi, zawsze mile widzianymi gośćmi, nasi wolontariusze jeżdżą do nich na herbatę i to jest też taki czas, kiedy oni są w tym bardzo mocno. Moja babcia też modliła się za mnie, czułam tą modlitwę. Oczywiście był to dla niej trudny czas, bo miała ambicje naukowe ze mną związane… Natomiast podobno w pierwsze Boże Narodzenie, które spędzałam w Peru rozmawiała ze wszystkimi sąsiadkami, opowiadając, że jej córka pracuje jako misjonarka w Peru . I cała parafia się za mnie modliła.
M.Cz.: Czym się Peru różni od Polski? Co to za rzeczywistość?
E.J.: Woda w kranie ścieka w drugą stronę, bo po drugiej stronie równika jest taki fenomen fizyczny i w związku z tym wszystko kręci się w drugą stronę.[uśmiech] Ja wylądowałam w Limie, która jest ogromnym, 9ciomilionowym miastem. Tam przez pierwszy tydzień byłam w domu dla chłopaków ulicy. Oni byli moimi pierwszymi nauczycielami. Siedzieliśmy na boisku, oglądaliśmy mecz i oni zapisywali dla mnie słowa modlitw różańcowych, żebym mogła się z nimi modlić wieczorem. I to było niesamowite doświadczenie. A później pojechałam do Piura, do placówki, gdzie pracowałam ponad rok. To jest placówka na pustyni, w slumsie sporego miasta. Masa dzieciaków. Ja przyjechałam w czwartek, w sobotę już uczestniczyłam w pierwszym ślubie, w niedziele w pierwszym oratorium, gdzie na patio, czyli wewnętrznym dziedzińcu (przyp.red.) było tysiąc dzieciaków. Wszystkie podchodziły do mnie i mnie dotykały, bo byłam nowa, inna i to było strasznie ciekawe dla nich. I te pierwsze tygodnie – listopad w Peru to jest lato, więc było wspaniale, ciepło i słonecznie – były bardzo trudne. Przestawienie się na funkcjonowanie w innej kulturze, w innym języku, w zupełnie innej rzeczywistości, gdzie od pierwszego momentu mam zacząć pracować, podejmować konkretne działania nie jest łatwe. Bo ten czas adaptacyjny jest tak naprawdę bardzo dynamiczny. Natomiast to, że ja też byłam we wspólnocie, w której rytm życia weszłam, to że w niej miałam wsparcie i od księdza misjonarza, i od współbraci, i od wolontariusza, który tam już był na miejscu – to też było niesamowicie ważne. Pierwsze miesiące wspominam zawsze z dużym wzruszeniem, bo to jest taki czas zachwycania się każdą rzeczą, ponieważ każda rzecz jest nowa. I wyjście na ulicę i zobaczenie zupełnie innego otoczenia, tego że jest palma i domki różne od polskich, i że dzieciaki są takie, a nie inne było takim zachłyśnięciem się nowością, do której się potem przyzwyczaiłam i której już później nie było, i której mi później brakowało. Bo jak coś staje się rutyną, to przestajesz też spontanicznie za to wyrażać wdzięczność. I czasem musiałam sobie przypominać, gdzie jestem. To był naprawdę dobry czas – ten początek – aczkolwiek bardzo trudny, przede wszystkim przez niemożność pełnego komunikowania się i takiej pracy dla nich i z nimi, jak bym chciała. Wielu rzeczy nie rozumiałam i musiałam się ich uczyć kompletnie od nowa. Byłam bardzo bezradna i to też, że dostałam 20 kluczy i nie wiedziałam, który jest do których drzwi, a placówka miała kilkanaście hektarów, do tego trzeba się było przyzwyczaić.
M.Cz.: Czym się tam, w Peru, zajmowałaś?
E.J.: Pracowałam jako wychowawca, pedagog i jako nauczyciel języka angielskiego w szkole technicznej. Fantastyczne doświadczenie – silnik samochodowy, spawanie, drewno, stolarstwo, krawiectwo – rewelacyjne rzeczy! W oratorium dla dzieciaków prowadziłam zespół muzyczny (tu diakonia muzyczna bardzo się przysłużyła [uśmiech]), z którym animowaliśmy niedzielne Msze święte. Prowadziłam katechezę dla osób uczących religii i dla miejscowej młodzieży, która potem przygotowała dzieciaki do pierwszej komunii, chrztu świętego i bierzmowania, więc prowadziliśmy taką szkołę formacyjną katechetów. I były jeszcze te codzienne zajęcia w oratorium, gdzie przychodziły trzy setki dzieciaków, którym pomagaliśmy w nauce, w zabawie, bo dzieci powinny się bawić. U nas rzeczywiście znalazło się takie miejsce, gdzie mogą się bawić, bo ulica nie była dla nich. Tam też mieliśmy codzienny posiłek dla dzieciaków i od któregoś momentu moim punktem ambicji było, żeby przynajmniej 2 razy w tygodniu dzieci dostały również deser i np. smażyłam 300 naleśników. Wspaniałe doświadczenie [uśmiech]. I tak naprawdę, tak jak to jest na placówce misyjnej, odpowiadanie na różne bieżące potrzeby. To czasem wiązało się z malowaniem pomnika, bo było święto księdza Bosko i mieliśmy nową figurę, kiedy indziej z segregowaniem i rozdawaniem darów, które przyszły w wielkim kontenerze z Kanady. W niedzielę to było robienie obiadu, żeby nasza pani kucharka ze wspólnoty miała wolne. I mój dyrektor, ksiądz Andrzej z Polski cieszył się, bo dostawał schabowe, czyli coś, czego normalnie w tygodniu nie było. Czasem to była też pomoc w administracyjnych pracach, czyli takie różne rzeczy, na które na bieżąco się odpowiada. To jest też trochę tak, że to wszystko jest moim życiem i 24/7 wtedy tam jestem i żyję we wspólnocie, i jej służę.
M.Cz.: A co wspominasz jako najpiękniejsze, najbardziej fantastyczne, peruwiańskie wydarzenie?
E.J.: To bardzo trudne pytanie [uśmiech], bo tak naprawdę ten czas był przepełniony takimi dobrymi wydarzeniami. Później też byłam w innej placówce misyjnej, w Amazonii, gdzie przyjechałam po ponad roku pracy w Piura na pustyni i każde z tych miejsc miało swoją specyfikę i każde miało swoje wydarzenia. Ale chyba takim najlepszym momentem dnia dla mnie, który codziennie się powtarzał, była chwila, kiedy po obiedzie czekałam w bramie na dzieciaki, które przychodziły do popołudniowego oratorium. Siedziałam z listą obecności, z dziennikiem i z jakimiś drobnymi prezentami, które starałam się na wejściu rozdawać i dzieciaki przychodziły po kolei. Widziałam, jak zbiegają się z ulicy, bo to były dzieciaki z naszej dzielnicy. Była piętnasta, ogromnie gorąco, sucho. Mieliśmy taką umowę z takimi najbardziej niegrzecznymi chłopakami z oratorium, że jeżeli przyjdą na czas, to ja dam im po 10 centów i kupią dla siebie, i dla mnie takie pyszne lody wodne robione z kokosa w mleku, z brązowym cukrem i trzciną. I oni starali się przyjść na czas i wtedy jedliśmy razem te lody i też dzieliliśmy się. Czasami oni przynosili coś z domu. I ten czas, kiedy każde dziecko po imieniu mam przywitać, przytulić, kiedy opowiadali mi, co było w szkole, to był taki mój ulubiony moment. Bo później wchodziliśmy w rytm zadań, zajęć, graliśmy w piłkę, nie było czasu na gadanie. Bardzo mnie cieszyło to, że chociaż rozpoczynaliśmy o 15 zajęcia modlitwą, to niektóre dzieciaki zaczynały się schodzić o wpół do, po to, żeby posiedzieć ze mną w bramie. I brali ode mnie listę, żeby to oni zaznaczali, kto przyszedł na czas. I tak mi pomagali. To naprawdę było bardzo, bardzo dobre. I drugi taki czas, to był ten, który spędzałam z moim zespołem muzycznym, bo to była fantastyczna banda, z którą do dziś jestem w kontakcie, z którą bardzo dużo dobrych rzeczy robiliśmy, też na takim poziomie interakcji międzyludzkiej. To była młodzież. Tak naprawdę ja, dopiero tam, na misji, przekonałam się, że nie chcę pracować z małymi dziećmi – ja chcę pracować z młodzieżą. I to była właśnie młodzież, z którą – pracując kilka miesięcy – przeszliśmy przez ogromny proces. Widziałam, jak oni się rozwijają i kim się stają, jak wiele możemy razem zrobić. I to było naprawdę dobre i niesamowite doświadczenie.
M.Cz.: To teraz z innej beczki – najtrudniejsze doświadczenie?
E.J.: Najtrudniejsze doświadczenie… hm. Na pewno trudnym doświadczeniem były takie momenty, kiedy czułam niemoc i to, że nie jestem w stanie pomóc tak, jakbym chciała i zrobić tak wiele, jakbym oczekiwała od siebie. I zmierzenie się z własną niedoskonałością i właśnie z tym, że to nie jest tak, że przyjadę i nagle rozwiążę wszystkie problemy. I to np. jak dzieciaki wychodziły z oratorium i na ulicy gangi miały jakąś bitwę, i jedną dziewczynkę kamień uderzył w głowę, kiedy wychodziła z moich zajęć. Albo, jak słyszałam strzały na ulicy w niedzielę, a wiedziałam, że mam tysiąc dzieciaków na patio po Mszy świętej i bałam się je wypuścić, żeby wracały do swoich domów. Bardzo trudnym dla mnie doświadczeniem było też wracanie do domu, szczególnie wyjeżdżanie z dżungli z Amazonii, bo to było takie miejsce, które bardzo ukochałam i które było bardzo wyjątkowe. Miałam takie poczucie, że tak naprawdę zostawiam je. Wiedziałam, że tam nie przyjedzie żaden wolontariusz za mnie na wymianę, a miałam świadomość tego, jak bardzo jest potrzebna moja praca i obecność. I nie wiedziałam do końca, czy tam wrócę, chociaż bardzo mocno mówiłam sobie, że tak. Jaki jeszcze był trudny moment? Poranki były bardzo trudne [uśmiech], bo wstawałam wcześnie, a kładłam się późno z różnych przyczyn, ale tak naprawdę one też bardzo szybko się rozpędzały w taki dobry czas, więc z tymi setkami poranków tam sobie poradziłam.
M.Cz.: A czego nauczyła się Ela w Peru, poza tańcami latynoamerykańskimi?
E.J.: Poza tańcami, poza językiem hiszpańskim nauczyłam się chyba pokory, takiego uświadamiania sobie własnej bezsilności, niemożności i tego, że wcale nie muszę robić wszystkiego i robić tego perfekcyjnie. I tego, że najważniejsze, bardzo często, jest bycie z drugim człowiekiem i poświęcanie czasu niekoniecznie na taką wytężoną pracę (Maria i Marta), tylko po prostu na bycie. Bo najbardziej bezcennymi chwilami okazywały się być te, kiedy siedziałam z moimi wychowankami, z moimi uczniami i słuchałam ich, i z nimi rozmawiałam. Oglądaliśmy np. moje zdjęcia z Wigilii spędzanej w domu albo z pierwszej komunii. Oglądaliśmy ich zdjęcia, oni opowiadali mi o swoich rodzinach. Odwiedzałam ich domy i to był chyba taki najważniejszy czas, budowania bardzo personalnej i osobistej relacji z drugim człowiekiem. Coś, co było dla mnie niesamowitym odkryciem, doświadczeniem – jak bardzo istotne jest, żeby przede wszystkim być dla drugiego człowieka i z drugim człowiekiem.
M.Cz.: A nie było takiego momentu, że chciałaś wrócić do Polski?
E.J.: Był jeden bardzo trudny moment w połowie mojej pracy, kiedy było bardzo duże spięcie w gronie wychowawców w oratorium z naszym duszpasterzem i kiedy się zastanawiałam, na ile tak naprawdę ta moja praca tam ma sens i na ile to wszystko, co ja tam robię, to nie jest jakieś narzucanie tego, co myśmy sobie wyobrazili. I na ile odpowiadamy na potrzeby. To jest taki moment, kiedy się zastanawiasz, po co ty tu jesteś. I wtedy po raz pierwszy pojechałam do Amazonii, bo zawoziliśmy dary tam, do tej placówki. I miałam też czas na to, żeby się zastanowić, przemodlić i trochę popytać Pana Boga. Nie było to proste, bo tam już byłam kilka miesięcy i związałam bardzo mocno swoje serce z tym miejscem. A jednocześnie to było takie pierwsze światło ostrzegawcze – nie jesteś tu dla siebie! To nie o to chodzi, że tobie ma być dobrze, to nie ma być dla Ciebie wygodne miejsce. I dlatego właśnie nie wróciłam, bo to sobie uświadomiłam. Była taka druga sytuacja, kiedy uczniowie mnie okradli i to już pod sam koniec pobytu, po kilkunastu miesiącach spędzonych razem. To było takie zderzenie się z rzeczywistością, że tak naprawdę nadal jestem tu trochę obca. To też nie jest tak, że to jest moje dobre i bezpieczne miejsce. To kolejna lekcja pokory.
M.Cz.: A czy tam zawiązały się jakieś przyjaźnie?
E.J.: Bardzo silne, które trwają do dzisiaj. Oparte na dużej ilości wspólnego przeżywania i pracy. I bardzo błogosławione też.