Życie to sztuka - wywiad z Joachimem Mencelem
Joachim Mencel - muzyk jazzowy, kompozytor, pianista, wykładowca jazzu i etnomuzykologii w Akademii Muzycznej w Krakowie. Jest współtwórcą i członkiem zespołu New Life'M. Autor takich piosenek jak np. Twoja Miłość czy Każdy wchód słońca. Komponował m.in. dla Ewy Bem, Mietka Szcześniaka, Anny Marii Jopek. Podjął współpracę z wieloma muzykami w Polsce i na świecie (Nigel Kennedy, Brad Terry, Marcin Pospieszalski i inni)
Małgorzata Czekierda: Na dzień dobry – zagadka muzyczna. Polega ona na odgadnięciu, co to za piosenka i jest Twojego autorstwa [muzyka]
Joachim Mencel: Nie, to nie jest moja piosenka. Wykonawcą jest Mietek Szcześniak, a tytuł…
M.Cz.: Za…
J.M.: Tak – Zaczekam. Mietek śpiewał tę piosenkę na konkursie na festiwalu w Opolu.
M.Cz.: Czyli po setkach stworzonych kompozycji jest jeszcze możliwość, by je odróżnić [uśmiech]. A dlatego zaczynamy od Mietka Szcześniaka, bo dużo współpracowaliście, znaliście się zresztą od młodości. Jaki był Mietek jako nastolatek?
J.M.: Jaki był Mietek Szcześniak przed maturą… Był i jest cały czas taki sam – bardzo pozytywnie nastawiony do życia, otwarty na ludzi, otwarty na świat, chcący poznawać innych ludzi i kultury, chcący się rozwijać. Myślę, że Mietek jest bardzo pozytywną postacią.
M.Cz.: Już od samego początku wyrastałeś w takiej atmosferze muzycznej – tu znajomość z muzykującym od małego Mietkiem Szcześniakiem, gdzieś po drodze pomysł zostania stroicielem fortepianów, potem studia muzyczne. Czy te wybory były takie naturalne?
J.M.: Wiadomo, że człowiek czasem potrzebuje kogoś, kto pokieruje go, pokaże mu jakąś drogę, coś zaproponuje. Ja byłem jeszcze w tym systemie ośmioklasowym – osiem klas podstawówki, a potem trzeba zdecydować, czy się idzie do liceum, technikum, czy do zawodówki. A mnie zajmowały bardziej te techniczne zawody. Co prawda kończyłem szkołę muzyczną pierwszego stopnia, ale na tym etapie chciałem muzykę traktować jako hobby. I nie myślałem, że może to być moja droga zawodowa – to się dopiero później okazało. W podstawowej szkole muzycznej kończyłem wtedy klasę fortepianu i stwierdziłem, że nie mam aż tak daleko, bo ok. 100 km z Kluczborka, gdzie się urodziłem, do Kalisza. Tam znajdowało się Technikum Budowy Fortepianów, które kształci stroicieli, i uczy umiejętności potrzebnych w procesach budowy i remontowania pianin i fortepianów. Zdecydowałem się złożyć dokumenty do tej szkoły. Popularny wtedy TBF (Technikum Budowy Fortepianów) okazał się szkołą rewelacyjną. Było tam mnóstwo muzyków ale też innych artystów, np. wiele osób pasjonował teatr. Akurat z mojej klasy wyszło kilku aktorów, kilku muzyków, ale też mnóstwo stroicieli. Ta mieszanka towarzyska była wówczas bardzo inspirująca. Podjąłem również naukę w szkole muzycznej II stopnia w Kaliszu w klasie organów, które nota bene były taką moją miłością. Często bywałem na plebani u mojego stryja, który był proboszczem w Chudobie niedaleko Kluczborka. Wielokrotnie gdy go odwiedzałem, biegłem do kościoła i włączałem ten piękny instrument. Chciałem również od strony profesjonalnej nauczyć się literatury organowej.
M.Cz.: A jak wspominasz okres nauki gry na instrumencie w Akademii Muzycznej w Katowicach?
J.M.: Bardzo dobrze. Do Katowic chciałem się dostać już wcześniej i dlatego wystartowałem w Konkursie Improwizacji organizowanym przez Akademię Muzyczną w Katowicach, dwa lata przed maturą. Zająłem trzecie miejsce, co było dość dużym zaskoczeniem dla mnie – uczęszczałem do szkoły muzycznej, a o podium ubiegali się sami studenci i nawet absolwenci. Nagrodą w tym konkursie był indeks na wydział jazzu w Akademii Muzycznej, wystarczyło jeszcze tylko zdać egzaminy teoretyczne.
M.Cz.: W 2004 roku z Twoich ust padło takie zdanie, że sprawy duchowe są najważniejsze, więc przejdźmy do nich. Powiedz, skąd się wzięła Twoja wiara?
J.M.: No to trudne pytanie. Wiara jest łaską. Wiara też bierze się ze słuchania. Myślę, że wiarę można przekazać i muszę rodzicom za to podziękować. Moi rodzice się o mnie modlili. Modliliśmy się też razem w domu. Jak miałem 14 lat to już z domu wyjechałem do wcześniej wspomnianego Kalisza, ale oni cały czas się modlili. Moja mama dalej się za mnie modli. To jest taka wartość duchowa, którą trudno przecenić.
M.Cz.: Jakbyś mógł powiedzieć, jak wygląda Twoja wiara, co to znaczy, że wierzysz, tak na co dzień?
J.M.: Wiara to jest pewnego rodzaju relacja do Boga i próba realizowania się w tej relacji. Przyjęcie Jego planu na moje życie. Ja drogi Opatrzności w moim życiu już bardzo wcześnie zauważyłem i modlę się o to, żebym nigdy nie stracił tej perspektywy. Bo każdy dzień składa się z konkretnych zadań, które przed nami stoją i jest Bóg, który nam w tych wszystkich zadaniach pomaga. Każdą sytuację dnia jestem w stanie odnieść do inteligentnej myśli Pana Boga. I to jest wiara. To jest coś na co dzień. Wiara to nie jest fakt, że w niedzielę się chodzi do kościoła – absolutnie nie. Wiara jest na co dzień, ale też w nocy, kiedy śpię („Niech Cię nawet sen nasz chwali”). Są rzeczy, które są dla nas ważne, jest nasze życie, są nasi bliscy, ale też są miejsca, gdzie trzeba przebaczać, gdzie trzeba rezygnować z własnego egoizmu – tutaj jest wiara. W tych wszystkich trudnościach jest również pomoc. Jest też miejsce na to, żeby dziękować Bogu, chwalić Go.
M.Cz.: Zespół New Life’M, Mietek Szcześniak już wcześniej wspomniany i takie pytanie – czy to jest muzyka chrześcijańska? Czy to jest muzyka religijna?
J.M.: Ja myślę, że „muzyka religijna” jest największym komplementem, jaki w ogóle można usłyszeć. To znaczy dla mnie: w zasadzie każda muzyka, którą gram jest taka. Bardzo bym chciał, żeby była taka – religijna, duchowa. Ja czuję, że właśnie taką muzykę chcę robić. Mógłbym grać inną muzykę, popową, komercyjną, ale to by nie było odwieczne, to by nie było duchowe. Chcę robić tylko i wyłącznie muzykę, która ma duchowe konotacje i ma siłę sprawczą w sobie. Jakieś misterium, tajemnicę, coś, co próbuję fizycznymi dźwiękami ogarnąć to, co nie jest fizyczne, co jest ulotne, to czego nie można dotknąć. Taką muzykę, której nie można dotknąć, taką bym chciał pisać, wykonywać, to jest moim marzeniem.
M.Cz.: To jak jesteśmy przy takiej muzyce, to może nawiążę do płyty, która leży przede mną [Transitus]. Jaki był zamysł tego oratorium? Nie tyle zamysł franciszkanów i ich świętowania, co Twój, Beaty w trakcie tworzenia tego oratorium? Co ono miało nieść ze sobą? Co miało przedstawić zarówno tym ludziom, którzy będą na rynku oglądać i słuchać, jak i potem, tym osobom, które słuchają płyty?
J.M.: Transitus – oratorium o świętym Franciszku. Miało to być oratorium pisane na wielkie święto 800-lecia reguły franciszkańskiej, więc z jednej strony miało ono prowadzić do radości, tą radość wyrażać. Ale z drugiej strony całe oratorium jest o śmierci św. Franciszka, więc o takim najważniejszym momencie w życiu każdego człowieka. Nie chciałem tworzyć muzyki żałobnej. Raczej dążyłem do tego, żeby muzyka czerpała radość z tej śmierci, z tego, co i tak nas wszystkich spotka. To trudny w ogóle temat i to było trudne zadanie. Mam nadzieję, że mu sprostałem. Dużo ludzi wciąż wspomina to oratorium, które niestety tylko raz było wystawione.
M.Cz.: Sezon 2012/2013 i płyta związana z Ruchem Światło-Życie. Skąd taki pomysł?
J.M.: Pomysł powstał w Carlsbergu. Jeździmy do Carlsberga co roku, prowadząc tam warsztaty muzyczne dla ludzi, którzy zajmują się muzyką liturgiczną, graniem tzw. muzyki CCM, czy też muzyki gospel. Póki co warsztaty są organizowane głównie dla Polonii zamieszkałej w Niemczech. Carlsberg jest ośrodkiem Ruchu Światło-Życie, który założył jeszcze ksiądz Blachnicki, zresztą tam przebywał do końca swojego życia. Jest to wciąż ośrodek, który jest taką… oazą dla Polonii – ośrodek oazowy, który jest oazą. Tam jakby czas stanął w miejscu. Ktoś mi powiedział, że tam jest cały czas tak samo. Tam wciąż są ludzie, którzy się modlą, dla których duchowa droga i duchowe poszukiwanie jest najważniejszą rzeczą. Wciąż jest to miejsce spotkań, gdzie kilka razy w miesiącu są sesje dla przyjezdnych. I to jest ośrodek, który – ja tak zaobserwowałem – nie tylko gromadzi Polonię z terenów Niemiec, ale i mnóstwo ludzi z Belgii, Holandii, z Francji…. Jest to wspaniałe miejsce i wspaniali ludzie to prowadzą. W trakcie warsztatów powstał pomysł, abyśmy – jako zespół – opracowali muzycznie tzw. piosenki roku. Ruch oazowy co roku wybiera piosenkę, która w danym roku jest promowana, śpiewana, której temat przewodni jest również obiektem duchowych poszukiwań. Wybraliśmy kilkanaście piosenek i nagraliśmy je z chórem Joyful Voice. Chcieliśmy zrobić to jak najgodniej, myślę, że to się udało.
M.Cz.: Czy Wy sami wpadliście na ten pomysł, czy zostaliście o to poproszeni?
J.M.: Ja nie pamiętam dokładnie, kto, gdzie i kiedy wpadł dokładnie na ten pomysł. Andrzej Dubiel, menadżer naszego zespołu New Life'M jest takim aktywnym Oazowiczem, zresztą "duchowo" pochodzi z tej formacji. Myślę, że to on w rozmowie z odpowiedzialnymi Ruchu wpadł na ten pomysł.
M.Cz.: Jaki miał być cel tej płyty? Dlaczego akurat piosenki roku?
J.M.: Czuję że jesteśmy to winni wielu ludziom z którymi się przez lata naszego koncertowania spotkaliśmy. Ilość osób które są lub były w Ruchu a teraz aktywnie działają na wielu polach jest olbrzymia. To wielka armia ludzi, a część z nich jest naszymi fanami.
M.Cz.: Zdecydowałeś się również zacząć uczyć młodych muzyków, nie tylko w Polsce, ale też za granicą, bo też w Ameryce, czasem w Anglii. Jakie to doświadczenie?
J.M.: Przyznam, że to, że uczę też nie jest jakimś moim świadomym wyborem, to po prostu się stało – to jest tzw. przypadek. Mówię tzw., ponieważ dla ludzi, którzy wierzą w Opatrzność na dobrą sprawę przypadków nie ma, bo wszystko jest jakąś częścią mniej lub bardziej zrozumiałego planu. Jestem teraz wykładowcą w Akademii Muzycznej w Krakowie, prowadzę wykłady i zajęcia, mam studentów indywidualnych w klasie fortepianu, prowadzę zespoły, czasami wykłady z dziedziny etnomuzykologii, no i spotykam się z bardzo, bardzo zdolnymi ludźmi. Muszę powiedzieć, że na naszym wydziale jest bardzo wysoki poziom studiowania. Co roku przystępuje do egzaminów wstępnych mnóstwo młodych ludzi, z których bardzo wielu nadaje się do tego, by podjąć studia, ale niestety tylko mały procent z nich jesteśmy w stanie przyjąć. Większość z naszych studentów już prowadzi swoją działalność artystyczną, daje koncerty, występuje, pracuje, jeździ w trasy, tak więc moja rola polega na uczestniczeniu w ich drodze, podprowadzeniu, inspirowaniu ich, czasami w wypełnieniu jakichś luk w tym, co potrafią, czy skierowaniu w jakąś stronę. W zasadzie oni sami studiują, ja tylko ich obserwuję i jak potrafię pomagam.
M.Cz.: Czy jesteś bardzo wymagającym nauczycielem? Bo Twoi studenci mówią, że jesteś na pewno bardzo pomocnym. A jak z wymaganiami?
J.M.: A to trzeba ich zapytać, jak oni to widzą. Nie wiem jakie jest ich zdanie. Czasami może jestem wymagający, ale myślę, że bez przesady.
M.Cz.: Dlaczego jazz? Dlaczego nie pop, rock albo inny popularny kierunek muzyczny, gdzie utwory kompozytora z Twoimi umiejętnościami i doświadczeniem byłyby już pewnie dawno na szczytach list przebojów? A Ty tymczasem wybrałeś jazz, który jest trochę bardziej niszowy…
J.M.: Staram się robić to, co lubię. Nie szukam tego, co być może by ludzi zajęło. Liczę na to, że tym co mi się podoba mogę zainteresować ludzi. Rzeczywiście muzyka jazzowa jest niszową, ale myślę, że większość takich gatunków, które są wartościowe, to są gatunki niszowe. Bo to, co mamy w tzw. komercyjnych stacjach radiowych, to – nie chcę generalizować – ale głównie dobierane jest z myślą, żeby przyciągało reklamodawców. Trochę smutno mi z tego powodu, że w Polsce większość takiej muzyki pochodzi z krajów anglosaskich. A jak to jest np. w Grecji? Tam jest prezentowana muzyka grecka, która staje się muzyką popową. Ma ona nawet konotację ludową, czyli tworzona jest np. w rytmach tańców, które oni potrafią wykonywać. Grecy są bardzo dumni ze swojej muzyki i swojego dziedzictwa. Bardzo podobnie jest zresztą w Brazylii. Tam w radiu również jest wszechobecna muzyka brazylijska. Brazylijczykom udało się nawet „narzucić” sambę jako tzw. pop np. w Stanach Zjednoczonych. To nie są odosobnione przypadki. Mamy więcej takich krajów… Jest bardzo dużo świetnej polskiej muzyki, wielu zdolnych twórców, naszych - polskich. Szkoda, że niedoceniamy tej wartości.
M.Cz.: Może teraz coś dla fanów Brada Terry'ego. To jest też ciekawy projekt, mnóstwo koncertów. Skąd w ogóle znajomość z tym człowiekiem i skąd pomysł, żeby razem koncertować i to nie tylko w Polsce?
J.M.: Brad jest znakomitym klarnecistą oraz "gwizdaczem" (whistler), czyli człowiekiem, który artystycznie gwiżdże. Absolutnie. Gwiżdże w ten sposób, jakby grał na flecie czy na innym instrumencie. Jak to się wydarzyło? Spotkałem go w Polsce. Zaprosił go tutaj pewien edukator, razem z jakimś młodym zespołem jazzowym ze Stanów, ze szkoły średniej. Mieli tutaj trasę koncertową. Potem Brad wrócił tutaj na zaproszenie kilku muzyków. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Antek Dębski i zaprosił mnie na trasę z Bradem, graliśmy w kwartecie. Potem odkryliśmy, że świetnie się uzupełniamy w duecie. Współpraca z nim, to jest – myślę – najbardziej otwarta współpraca przy projekcie muzycznym, w jakiej w życiu uczestniczyłem. To jest po prostu czysta muzyka chwili. Ja pamiętam dużo takich spontanicznych wydarzeń na koncertach z Bradem. Np. graliśmy kiedyś w Centrum Muzyki Żydowskiej w Krakowie. Okazało się, że w tym samy czasie odbywała się parada samby brazylijskiej i pochód samby z tymi perkusistami przechodził koło sali, w której graliśmy. Oni naprawdę grali głośno. Przez ten cały czas, kiedy oni szli, to graliśmy w ich rytmie, ale też cały czas graliśmy nasz utwór. Szkoda, że oni nas nie słyszeli... To, co zrobiliśmy było łatwo odczytywalne dla ludzi, którzy byli na naszym koncercie i ciekawie było oglądać ich reakcje. Podobne spontaniczne aranże miały miejsce wielokrotnie, czasami karetka przejeżdżała [uśmiech] albo wozy policyjne na sygnale. Trzeba po prostu przyjść na koncert, żeby zobaczyć, co w takich momentach dzieje się w naszej muzyce. Albo płaczące dziecko na koncercie... Mnóstwo różnych innych sytuacji. Zawsze, jak gram z Bradem, coś takiego się dzieje, o dziwo. To jest jednak muzyka bez perkusji, muzyka ciszy. I staramy się z tej ciszy każdy dźwięk, każde stuknięcie wydobyć. Jest to otwarta forma i bardzo otwarta koncepcja. Każda nowa data koncertu jest dla nas zadaniem i jesteśmy sami ciekawi, co się wydarzy.
M.Cz.: Jaki był Twój najlepszy koncert? Albo jaki dobrze wspominasz?
J.M.: Mam nadzieję, że ten najlepszy koncert jeszcze przede mną. Ja jestem bardzo krytycznie nastawiony do tego, co sam robię. Ale podobają mi się różne rzeczy. Np. grałem na Slot Art. we wakacje koncert solo na fortepianie – organizatorom udało się mnie przekonać do tego, żebym zagrał solo, bo w zasadzie to nie lubię. Ale ten solowy koncert dobrze wyszedł ze względu na aktywny udział publiczności. Część utworów oni sami zaśpiewali, bo już je znali, także już nie był to do końca mój koncert solowy. Była to bardzo szczególna sytuacja, bo w bazylice klasztoru pocysterskiego w Lubiążu spotkało się mnóstwo ludzi, część z nich śpiewała, a część myślała, że to jakaś „ustawka”, że to jest jakiś performance, że część ludzi tu przyszła i ktoś ich nauczył, żeby w danym momencie coś robili. Sytuacja była przekomiczna. Myślę, że już się nie będę tak wzbraniać przed graniem solo.
M.Cz.: A kiedy nie komponujesz, nie grasz, to jakiej muzyki słuchasz?
J.M.: Każdej. Ja lubię bardzo różne style muzyczne. Myślę, że takiej muzyki wartościowej jest na świecie mnóstwo. Nie mówię tylko o muzyce klasycznej, tzw. poważnej czy o jazzie, w którym sam się wypowiadam – to jest taki jakby mój język. Mówię np. o muzyce etnicznej, która istnieje na świecie w wielu kulturach w przebogatej formie. Polska jest także zróżnicowanym etnicznie narodem i mamy swoje bogate dziedzictwo, z którego absolutnie powinniśmy być dumni. Np. Mazowsze ma mazurki, oberki, zaraz obok są Kujawy z kujawiakami, jest Wielkopolska, która ma również swoją bardzo specyficzną muzykę, jest Śląsk, Kaszuby – coś zupełnie tradycyjnego i oryginalnego. No i oczywiście Rzeszowszczyzna… Jest też muzyka góralska – z Podhala – która jest tworem muzyki bardzo skomplikowanej (choć myślę, że i tak mazurki są chyba najbardziej skomplikowane). W każdym razie to bogactwo polskiej muzyki jest tak wielkie i tak niedocenione. Na szczęście są teraz ludzie, którzy chcą reaktywować te tradycyjne style muzyczne. Ludzie w miastach wzięli się za to, bo niestety, ludzie na wsiach nie chcą. Jest taki duży ból, że dzieci tych wielkich muzyków, którzy jeszcze żyją, którzy kiedyś grali mazurki na weselach, nie chcą przejąć pałeczki pokoleniowej. Jedynie na Podhalu jest inaczej, młodzi muzycy grają i zbójnickiego i czardasze polskie, i muzykę góralską – tam to wszystko żyje. Zapewne bardziej dzięki turystom. Tak, czy inaczej, są młodzi górale, którzy przejmują pałeczkę od starszych. Mam nadzieję, że następni muzycy też przyjmą i poniosą to, co my wykonujemy. Tak się dzieje, choćby przez uczenie na Akademii. To jest piękne.
M.Cz.: Ty piszesz muzykę, Beata teksty, a dzieci śpiewają?
J.M.: Tak, ale dzieci już też piszą. Ja mówię „dzieci”, ale moja córka już studiuje. Drugi w kolejności jest syn, a trzecia również córka, która ma takie zadatki na to, by być dobrą tekściarką. Już pisze swoje piosenki. Ma jedenaście lat.
M.Cz.: A czy Ty robisz cokolwiek innego, poza muzyką?
J.M.: Tak – żyję. Mam różne zainteresowania. Lubię sport, lubię jeździć na nartach. Jak sezon się zbliża, to biorę dzieci i jedziemy. Co roku mamy przynajmniej jedną taką sesję gdzieś w górach, gdzie możemy uprawiać narciarstwo zjazdowe i jest to naprawdę świetny czas, czerpiemy z tego radość
M.Cz.: Czy spełniło się jakieś Twoje wielkie marzenie?
J.M.: Sposobem na to, żeby się marzenia spełniały jest mieć marzenia powszednie. Myślę, że dużo się spełniło. W ogóle jak patrzę na swoje życie i różne zdarzenia, to własnym oczom nie wierzę.
M.Cz.: A masz jeszcze jakieś takie wielkie marzenie, które czeka na spełnienie?
J.M.: Mam, oczywiście, ale to dotyczy moich planów, np. zawodowych. Chciałbym mieć fortepian w domu, jeszcze nie mam i na razie nie mam takich możliwości.
M.Cz.: Wyobraź sobie teraz taką sytuację, że rodzisz się jako osoba niesłysząca. Kim jesteś, co robisz, jak wygląda Twoje życie?
J.M.: … nie, nie mogę sobie tego wyobrazić. Nie… pokonałaś mnie [uśmiech]. Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie.
M.Cz.: Może byś twórczo żył, jako artysta z innej dziedziny?
J.M.: Może tak, może bym się zajął sztukami wizualnymi. Nie wiem, życie to sztuka. To jest pytanie – jak twórczo żyć? Jak nie być odtwórcą? Jak nie dać się ponieść prądowi? Jak starać się płynąć pod prąd? Bo z prądem to tylko śnięte ryby płyną. Jak to zrobić? To jest bardzo trudne pytanie, aczkolwiek dotyczy każdego człowieka, nie tylko artystów z profesji, ale wszystkich.
M.Cz.: Jak to się stało, że masz tak na imię?
J.M.: To babcia wybrała to imię. Ono znaczy po hebrajsku „Bóg podniesie”. Nie wiem, dlaczego je wybrała, bo chyba w rodzinie przede mną nie było takiego imienia. Nie mogłem jej zapytać, bo zmarła, kiedy miałem roczek.
M.Cz.: I faktycznie Bóg podnosi?
J.M.: [uśmiech]… Bóg podniesie… Ufam, że podniesie. Jak upadam to On podnosi. Tak.
M.Cz.: Dziękuję bardzo za rozmowę.
J.M.: Dzięki!
autorem pierwszego i ostatniego zdjęcia jest Alicja Dybowska