O co nam właściwie chodzi - wywiad z ks. Wojciechem Węgrzyniakiem
Ksiądz dr Wojciech Węgrzyniak - asystent Katedry Egzegezy Starego Testamentu na UPJP II oraz opiekun Samorządu Studenckiego na tej samej uczelni. Absolwent Papieskiego Instytutu Biblijnego w Rzymie i Studium Biblicum Francicsanum w Jerozolimie,wcześniej zaś moderator Ruchu w Krakowie na os. Ruczaj.
Małgorzata Czekierda: Zapytałam kilkoro księdza znajomych, o trzy słowa, które kojarzą się z księdza osobą. I co usłyszałam? Radość, pogoda ducha, mądrość (w tym w docieraniu do ludzki serc i umysłów), głęboka wiara, nadzieja, otwartość, pracowitość, a nawet zapracowanie, fascynacja, charyzmatyczność, dostojność, dyscyplina… a tak właściwie to niski, gadatliwy blondyn o gorącym sercu, miłujący ludzi bardziej niż siebie, a także: Mizerna, „głupi ateista” i placki ziemniaczane. A jakie ksiądz wybrałby trzy słowa określające imię i nazwisko: Wojciech Węgrzyniak?
Ks. Wojciech Węgrzyniak: Witam serdecznie! Trzy słowa… hmm… Na pewno brak asertywności, na pewno… zamiłowanie do myślenia, nad wszystkim, czasem niepotrzebnego i bezsensownego, ale do myślenia oraz ciągłe poszukiwanie, poszukiwanie zarówno drogi do człowieka, jak i do Pana Boga, do samego siebie. Ciągle jestem jeszcze w drodze.
MCz: Jakbyśmy tak podzielili tą księdza drogę życia na takie trzy etapy, myślę że dość istotne i dość różne od siebie. Pierwszy – byłby to etap, kiedy ksiądz był jeszcze w Polsce, był ministrantem, etap seminaryjny, etap bycia moderatorem Oazy. Potem drugi etap to będzie wyjazd na studia do Rzymu, do Jerozolimy i trzeci etap to ten czas po powrocie, czas bycia w Krakowie, czas wykładania. Może zajmijmy się tym pierwszym etapem. Jak on wyglądał? Jakim ksiądz wtedy był człowiekiem? W jaki sposób ksiądz myślał? Co było dla księdza wtedy ważne? I co cieszyło księdza wtedy w życiu?
xWW: Te pierwsze trzy lata kapłaństwa, kiedy byłem wikariuszem w Krakowie na osiedlu Ruczaj, to jest naprawdę jeden z najpiękniejszych okresów mojego życia. Uczyłem w szkole, byłem moderatorem Ruchu Światło-Życie w parafii. Oczywiście robiłem też wszystkie inne rzeczy, które robi ksiądz wikariusz. Natomiast ten okres pamiętam przede wszystkim jako czas przebywania z ludźmi, zwłaszcza z ludźmi młodymi, czas takiej niesamowitej radości, ale też czas walki - ileż razy się człowiek denerwował na młodych, może też na siebie. Ale wtedy jak patrzyłem na to wszystko? Patrzyłem bardziej od strony może nie tyle idealistycznej, ale od takiej, która widzi błąd czy winę przede wszystkim w drugim człowieku. Często miałem pretensje do uczniów, czy do Oazowiczów za to, że nie pasują do pewnego ideału, że nie jest tak, jak powinno być. Ścigaliśmy dziadostwo [uśmiech] i inne takie formy – można powiedzieć – niebycia perfekcyjnym. Ale ciągle mi się wydawało wtedy, że mamy pewien ideał, powinniśmy do niego dojść, jeśli nie dochodzimy, to powinienem mieć słuszne pretensje za to do innych. Wydaje mi się, z perspektywy czasu, że brakowało takiego poczucia akceptacji pluralizmu, poczucia akceptacji, że ludzie są różni, że są na różnym poziomie dochodzenia do wiary, do Pana Boga. I był taki, naprawdę, „monoideizm” można by nazwać – jedna idea, ona jest słuszna i teraz wszystko robimy, żeby się do niej dostosować, jeśli komuś to nie pasuje, no to niestety mniej lub bardziej jest usuwany na margines.
MCz: To stąd pewnie ta dyscyplina, o której wspomniał jeden z księdza wychowanków z Ruczaju. A co ksiądz chciał wtedy osiągnąć, w tamtych latach? Dlaczego ksiądz był moderatorem i dlaczego księdza to cieszyło?
xWW: Zostanie moderatorem trochę na pewno wiązało się z faktem, że kiedy ksiądz przychodzi na jakąś parafię, to zajmuje się tą działką, którą zajmował się poprzednik (ksiądz Stanisław Ram zajmował się Oazą, więc ja się automatycznie, czy naturalnie, można powiedzieć, zająłem tym samym). Ale nie ma skutków bez przyczyny. Moje związanie z Oazą sięga naprawdę dzieciństwa. Pochodzę z Mizernej, która jest położona 13km od Krościenka. W szkole – jeszcze nie było wtedy przedszkoli, ale – w zerówce uczyła mnie religii pani Dorota Seweryn, która należy przecież do współzałożycieli Ruchu Światło-Życie. Z Kopiej Górki później przyjeżdżały też inne panie. W moim domu rodzinnym zawsze mieszkali księża, którzy prowadzili Oazy wakacyjne – bo wtedy jeszcze w dużej mierze prowadziło się tak Oazy, że uczestnicy spali po domach i księża moderatorzy też spali w wybranym domu. W moim domu rodzinnym zawsze spali księża moderatorzy, stąd przez ileś tych lat poznałem księży z różnych diecezji, miałem okazję być na różnych spotkaniach, przede wszystkim na Agapach, czy projekcjach filmu ewangelizacyjnego o Jezusie. Generalnie było to takie przesiąknięcie Oazą. I tak samo formacja w Oazie Dzieci Bożych – byłem na pierwszych rekolekcjach w 86’ roku. Potem tą formację troszkę zaniedbałem, więc sam nie jestem animatorem, nie przeszedłem wszystkich stopni jako uczestnik, ale kiedy miałem się zająć Oazą na Ruczaju, bardzo mi się to spodobało, bo Oaza była najbliższa mojemu sercu i chciałem przy okazji poznać cały ten charyzmat jeszcze dogłębniej dlatego nie tylko zajmowałem się nią w parafii, ale też w trakcie wakacji starałem się prowadzić rekolekcje. I tak przez te parę lat prowadziłem zerowy stopień, pierwszy i drugi, no i trójkę ogólnopolską w Krakowie, więc w ten sposób też mogłem wejść jakoś bardziej w ten charyzmat. Przyjąłem też drogowskazy. W Krucjacie też jestem od roku 2000, także można powiedzieć, że to był taki czas zanurzenia się w Oazę. Jaki był początek ruczajowskiego moderatowania? Pamiętam jedno z pierwszych spotkań z grupą na Ruczaju, kiedy zadaliśmy sobie pytanie: o co nam właściwie chodzi? Co my chcemy? Jeśli chcemy być Odnową w Duchu Świętym to nie ma problemu, jeśli chcemy być Neokatechumenatem, to pójdźmy w tym kierunku. A jeśli chcemy być Oazą, to wtedy powinniśmy chcieć naprawdę. Ideał mój był taki: zdecydujcie się na jedną drogę – tak jak są różne drogi na szczyt – nie chodźcie stoma tysiącami dróg, zdecydujmy się na jedną drogę i idźmy konsekwentnie tą drogą. Wierzyłem, że idąc konsekwentnie jedną drogą wypłynie się na głębie, a nie będzie się babrało na powierzchni.
MCz: Widać, że „o co nam właściwie chodzi” to chyba księdza hasło przewodnie, bo taki sam tytuł nosi księdza strona internetowa. A co księdzu dało uczestnictwo w Ruchu Światło-Życie? Wtedy, zarówno jako uczestnik, ale też jako ksiądz moderator?
xWW: Przede wszystkim doświadczenie żywego Kościoła. Pochodzę z bardzo tradycyjnej rodziny, wierzącej, religijnej, ale – tak jak wiele polskich rodzin, w których wiara jest pewną oczywistością, jest pewnym zwyczajem, tradycją, natomiast – może brakuje takiego niesamowitego spotkania z Panem Bogiem, z Bogiem, który jest bliski. Oaza przede wszystkim ukazała, że Bóg jest nie tylko Bogiem wielkim, Bogiem, który jest tajemnicą, ale jest Bogiem-Przyjacielem, Bogiem Między Nami. Pokazała mi, że rzeczywiście we wspólnocie można doświadczyć niesamowitego Pana Boga. Nie zapomnę drugiego stopnia w Groniu, kiedy zwłaszcza przez pierwsze parę dni czuło się tak namacalnie modlitwę wspólnotową i potem również w Krościenku na Dniu Wspólnoty, tak, że trudno byłoby powiedzieć, że Boga nie ma, trudno byłoby stwierdzić, że ten Bóg jest jakiś obcy. I to z Oazą mi się przede wszystkim kojarzy. Bóg żywy. Oaza to jest taka wspólnota, gdzie mogę doświadczyć żywego Boga i gdzie mogę przekonać się naocznie, że Bóg to nie jest rzecz staroświecka albo rzecz nieaktualna dla ludzi młodych. Kiedy zajmowałem się ludźmi młodymi, to było niesamowicie fantastyczne, patrzeć jak przez godzinę sto osób klęczy przed Najświętszym Sakramentem w ciszy i modli się. Nie potrzeba było innych argumentów na to, że Pan Bóg jest i działa w sercach.
MCz: Czy Oaza ma na to jakiś wpływ, że Wojciech Węgrzyniak jest dzisiaj księdzem?
xWW: [uśmiech] Dobre pytanie! Na pewno Oaza, jeśli chodzi o bycie dzieckiem, dała dużo, bardzo dużo. Potem w okresie szkoły średniej u nas w parafii w Maniowach tworzyliśmy grupę niesprecyzowaną, taki twór między Oazą i Grupą Apostolską. Więc myśmy w ogóle funkcjonowali w Kościele, śpiewaliśmy piosenki oazowe, czy jeździliśmy do Kalwarii na Dzień Wspólnoty. Natomiast nie było takiej precyzyjnej, czy dokładnej formacji. Aczkolwiek spotkania zwłaszcza z tymi księżmi i z tymi wspólnotami, które przyjeżdżały na wakacjach do Mizernej, od których udzielał się duch modlitwy i rozmowy – one jakoś wpłynęły na powołanie, co tu dużo gadać. Faktem jest, że księdzem chciałem zostać jeszcze zanim poznałem Ruch Światło-Życie, ale nie byłem tego pewny. Ale wydaje się, że Ruch Światło-Życie był jakby takim argumentem za tym, że Bóg stał się niesamowicie żywy dla mnie (nie tylko argumentem, ale też taką przestrzenią). Bóg stał się dla mnie żywy, a kiedy stał się żywy i niesamowicie zachwycający, pociągający to była na pewno „kropka nad i”.
MCz: I minął czas seminarium, później bycia moderatorem, a potem ksiądz nagle wyjechał na studia. Dlaczego? Jak to się stało? Czyja to była decyzja? Czy ktoś księdza wysłał?
xWW: [uśmiech] Zawsze to jest współ-decyzja, bo ludzie nie są paczkami, które się wysyła bezwiednie. Także wysłano mnie za moją zgodą. Kiedyś, jeszcze w czasie seminarium obecny już kardynał Nycz pytał się, czy ewentualnie chciałbym studiować. Powiedziałem, że ja sam się nie zgłoszę na studia, bo bardzo lubię pracę duszpasterską i jest mi dobrze, tak czuję – wtedy byłem diakonem – jest mi dobrze na parafii. Natomiast jeśli biskup będzie uważał, że jest taka potrzeba, to też bardzo lubię naukę i wiedząc, że w każdej diecezji też potrzebni są księża, którzy pracują na tym froncie Kościoła, czyli na uczelni, zgodziłem się. Nie było wielkich dyskusji, nie było wielkich pytań, była po prostu decyzja. Można było powiedzieć zawsze „nie”, ale ja w tym też odczytywałem, że widocznie tak Pan Bóg chce.
MCz: I pojechał ksiądz. Najpierw na jedne, potem na drugie studia. Jak ten czas zmieniał księdza życie, księdza myślenie o kapłaństwie, o sobie, o świecie, o Bogu?
xWW:…chyba to był taki czas w moim życiu, który najbardziej wpłynął na moją mentalność, a dokładniej na zmianę mojej mentalności. Zarówno pierwsze pięć lat, które spędziłem w Rzymie – tam robiłem licencjat z nauk biblijnych – jak i następne 3 lata w Jerozolimie, tam kończyłem doktorat. Obydwa te miejsca, spotkania z różnymi ludźmi i wyjazdy w czasie wakacji na różne parafie, do różnych krajów niesamowicie wpłynęły na sposób myślenia. Konkretnie, co mam na myśli? Przede wszystkim dostrzeżenie i pogodzenie się z tym, że świat jest pluralistyczny. Jeśli np. chodzę po tarasie Flagelacji, klasztoru Franciszkanów w Jerozolimie i widzę, że z jednej strony modlą się muzułmanie, a jednocześnie wiem, że niedaleko, obok nich, jest mur płaczu, gdzie modlą się Żydzi, a potem zwracam się lekko w prawo i widzę kościół Bożego Grobu, miejsce śmierci i zmartwychwstania Jezusa, to trudno uciec od pytania gdzie jest prawda? jak jedno pogodzić z drugim a drugie z trzecim? gdzie jest Pan Bóg i jak On na to wszystko patrzy? Dlatego spotkania z różnymi ludźmi, ludźmi niewierzącymi, innych religii, kultur, czy nawet różnorodności w Kościele, pokazały mi, że nie wszystko jest takie proste. Pamiętam świetnie jak się bardzo denerwowałem na pierwszej parafii we Włoszech (taki pobyt jeszcze przed studiami, dla nauki języka) w Roccagorga, ok.100km pod Rzymem. Denerwowałem się z tego powodu, że ludzie rozmawiali przed Mszą świętą i po Mszy świętej w kościele. No przecież na Ruczaju młodzi ludzie za to by zostali wyrzuceni z kościoła… Nie? [uśmiech]. Zwłaszcza, gdyby należeli do Oazy. Natomiast wtedy… Na ile rozumiałem, mogłem, to im mówiłem po włosku – „nie rozmawiajcie na Mszy” albo „Pomódlmy się dzisiaj na Mszy świętej, abyśmy po Mszy nie rozmawiali” [uśmiech]. No to oni nie rozmawiali wtedy. Ale kiedy im nie mówiłem, to znowu rozmawiali i się strasznie z tego powodu denerwowałem. Potem jednak powoli zacząłem myśleć i zauważać, że wcale nie są przez to gorsi i wcale mniej nie kochają Pana Boga i bliźniego. Finał był taki, że po paru miesiącach sam zacząłem gadać. Więc to zmienia mentalność. Nieraz może na złe. Kiedyś za 16 sekund spóźnienia na rekolekcjach oazowych karą było sprzątanie ubikacji, natomiast teraz sam się spóźniam i to bardzo często. Bo we Włoszech byłoby to jakoś normalne… Są więc w tej zmianie mentalności niekoniecznie same pozytywy, ale to co jest najbardziej pozytywne, jeśli chodzi o czas studiów, to doświadczenie szacunku do drugiego człowieka, które spotkałem na Zachodzie. Niesamowity szacunek do człowieka. Bez względu na to, czy jesteś wielki, czy jesteś mały, czy masz tytuły, czy nie masz, to my po prostu szanujemy cię jako człowieka. W to wpisana jest także akceptacja różnorodności, że najważniejsze jest to, że jesteśmy ludźmi, najważniejsze, że się akceptujemy, a więc jesteśmy życzliwi nawzajem dla siebie, a nie bulwersujemy się z tego powodu, że ktoś jest inny. Wydaje mi się, że studia i cały pobyt na Zachodzie (i Wschodzie) otworzyły mnie bardziej na drugiego człowieka, na piękno różnorodności. Pluralizm już mnie nie denerwuje, ale staje się drogą do ubogacenia.
MCz: A czym się różnią parafie we Francji, Irlandii, Włoszech, USA od polskich parafii?
xWW: Oczywiście, teraz będziemy generalizować, bo [uśmiech] parafie w Polsce też się różnią, jedna od drugiej, nawet w Krakowie to świetnie widać i może poprzestańmy na uogólnieniu. Natomiast czym się różnią? Dajmy taki mały przykład: parafia Loughborough w diecezji Nottingham w Anglii, 200 mieszkańców - niewielka parafia. Jedna osoba jest odpowiedzialna za to, żeby przygotować ogłoszenia parafialne, druga, żeby przygotować taki biuletyn, trzecia - gazetkę, czwarta , żeby pozbierać składkę, piąta, żeby tą składkę policzyć, szósta, żeby zanieść ją do banku, siódma, żeby ubrać kwiaty w kościele, ósma, żeby ten kościół posprzątać, dziewiąta, żeby śpiewniki porozkładać… Po prostu to jest niesamowite, że ksiądz w tej parafii, ma do roboty to, co powinien robić ksiądz – odprawić Mszę świętą, spotkać się z ludźmi, porozmawiać na tematy wiary, odwiedzić w szpitalu, czy w takich sytuacjach, można powiedzieć: trudnych w ich życiu. Natomiast oni, to co jest możliwe do zrobienia bez księdza, to po prostu robią. Nie tylko na tej parafii, ale też w wielu parafiach doświadczyłem Kościoła, który bardziej jest wspólnotą. U nas to troszeczkę jest takie wrażenie – może to nie wszędzie – że ksiądz jest szefem, pasterzem, natomiast wszyscy inni są owcami, ewentualnie [uśmiech] baranami, więc to jest taki model, że ja popycham, popędzam i dziękujcie mi za to, że ja Was zaprowadzam na dobre pastwisko i za to mogę Was ostrzyc. Natomiast mam wrażenie, że brakuje troszeczkę takiego modelu, że razem tworzymy wspólnotę, że w tej wspólnocie jesteśmy jednym i tym samym Ciałem, gdzie Głową jest Jezus Chrystus i każdy z nas jest odpowiednią częścią tej wspólnoty. I wiadomo, że ksiądz ma pewne stanowisko, nawet kierownicze, w parafii. Natomiast te inne członki ciała, ludzie, którzy należą do wspólnoty, oni mają tam swoje dobre, ważne miejsce. Ksiądz się może zmieniać, dlatego parafia wtedy nie panikuje, nie wydaje się, że się rozleci, bo oni doskonale funkcjonują – nie powiem: bez księdza – ale to, do czego oni potrzebują księdza, to każdy ksiądz to potrafi zrobić.
MCz: A jakby ksiądz mógł zmienić przeszłość, to wybrałby ksiądz jeszcze raz wyjazd na te studia, czy wolałby zostać w Polsce i w jakiś sposób duszpasterzować tutaj?
xWW: To jest takie trudne pytanie, bo to nigdy niewiadomo, co by było, gdyby. Na pewno są pewne doświadczenia, czy pewne momenty, których żałuję. Ale pytanie, czy gdybym był w Polsce, to bym nie żałował. Ja nie żałuję generalnie tego, że pojechałem i wydaje mi się, że mnie to bardzo pomogło. Raz z naukowego punktu widzenia. No powiedzmy sobie szczerze – jeśli chodzi o nauki biblijne – jeśli ktoś jest super pasjonatem, to może się zamknąć w Polsce i korzystać z tych samych książek, z których się korzysta na Zachodzie, to nie jest problem. Natomiast z moim charakterem, mnie trzeba odosobnić, dać mi dobre warunki, wtedy naprawdę jest rewelacja. Robiłem też tutaj licencjat z teologii biblijnej, ale w taki sposób, że wstydziłbym się po tym licencjacie wykładać, po prostu ja prawie nic nie umiałem. A jednak być odosobnionym, mieć możliwość studiowania, przemyślenia pewnych rzeczy sprawia, że człowiek nie boi się podyskutować nawet z największymi na tym świecie autorytetami z biblistyki. Więc to dało takie niesamowite poczucie pewności, zarówno w nauce, ale też w duszpasterstwie. I w tym sensie bym tego nie zamienił, że będąc w Polsce i tylko w Polsce, miałbym doświadczenie mojego duszpasterstwa i może dalej bym się denerwował nie tylko na Oazę, czemu są tacy, a nie są inni. Nie doświadczyłbym tej akceptacji różnorodności, może nie otworzyłyby mi się oczy na wiele spraw i nie potrafiłbym docenić tych wartości, które ma każdy człowiek, nawet jeśli nie myśli tak, jak my myślimy. Także zdecydowanie, z punktu widzenia naukowego, to był strzał w dziesiątkę, a z punktu widzenia pastoralnego – nawet w jedenastkę.
MCz: I wrócił ksiądz i teraz wykłada. I jak ksiądz widzi ten okres – wykładania na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II i bycie opiekunem samorządu studenckiego? Jaka jest charakterystyka tego czasu w księdza życiu?
xWW: Zacznijmy od samorządu[uśmiech], bo to jest rzecz najmłodsza. Trudno być opiekunem tak fantastycznych ludzi, zwłaszcza fantastycznych dziewcząt, które same dobrze się rządzą. I tak naprawdę to jest ciekawe doświadczenie. To są spotkania z ludźmi, od których ja się mogę dużo nauczyć. To co trzeba z punktu formalnego im zapewniam, oczywiście, ale generalnie rzecz biorąc jest to taka płaszczyzna, w której bardziej chciałbym się spotkać z ludźmi. I przez to, że ludzie, którzy dużo pracują, też reprezentują niesamowite osobowości, przez to też ja się ubogacam. Także to jest taki ciekawy okres, aczkolwiek nowy, więc jesteśmy dopiero na początku. Natomiast jeśli chodzi o wykłady… pierwszy chyba raz w życiu jestem w takiej sytuacji, kiedy mogę powiedzieć szczerze, że 95% moich zajęć wykonuję z najczystszą, żeby nie powiedzieć dziką rozkoszą. Czuję, że to jest moje miejsce – zawsze też chciałem być nauczycielem. I wreszcie się czuję spełniony. Naprawdę z tymi ludźmi, z tak fantastycznymi studentami jakich mamy można robić niesamowite rzeczy. Co jest ciekawe, czy dziwne – ciągle w moim sercu jest taki wyrzut sumienia, że jestem kiepsko przygotowany. I to jest taka różnica między tym, jak byłem nauczycielem kiedyś, denerwowałem się, że uczniowie nie byli grzeczni, natomiast teraz ja wiem, że prawie wszystko zależy ode mnie. Oczywiście, student też może się nie wyspać, być na imprezie i po dwóch godzinach spania trudno, żeby słuchał o jakichś sufiksach hebrajskich, bo to by naprawdę trzeba być gigantem. Ale widzę, że jeśli człowiek się przyłoży, że jeśli poświęci czas, że jeśli przygotuje wykład na tyle, na ile potrafi, to daje to niesamowitą radość. Więc mam ciągle wyrzuty sumienia, że to nie jest tak przygotowane, że mogłoby być lepiej. I widzę, że chyba w takim kierunku pójdzie mój rozwój, żeby znaleźć sobie taką przestrzeń, wygospodarować, żeby przynajmniej to co robię robił najlepiej jak potrafię, bo jest to fantastyczna rzecz – móc podzielić się tym, co człowiek widzi, czy obserwuje, czy umie z innymi.
MCz: Dziękuję bardzo za rozmowę.